- Życie chuj - stwierdziła Chloe.
- Wszystko chuj.
- Na wsi, w mieście, nawet w Budapeszcie.
- Nawet jeśli czasem mniejszy, no to potem jeszcze większy.
To bardzo życiowa piosenka. Bo w czerwcu był mniejszy, a teraz jest łohohoooo! Kiedy poznałam Chloe, była od 2 lat zaręczona. Od 5 bodaj w związku. No i przez cały czas organizowała ślub, wesele i tak dalej. Nawet chodziłam mierzyć z nią kiecki, o ironio! Był wieczór panieński. A potem ślub, w czerwcu. Ona miała czerwone buty, on czerwone sznurówki, tańczyli razem do Iron Maiden i w ogóle to był jeden z fajniejszych dni w roku. Nie tylko w mojej ocenie. A wtedy, wczesną wiosną piłyśmy cydr i ona miała tyle wątpliwości. I mówiła mi, że nie do końca pewna jest, że to tyle lat, przyzwyczajenie może, nie ma ognia, jest proza życia, nie ma starania. No i miałyśmy jeszcze o tym pogadać przed czerwcem, ale nie udało się. Był fajny ślub i wesele nad jeziorem. Potem umawiałyśmy się całe wieki, aż się wreszcie udało, w czwartek. I Chloe mówi mi, że gdyby wtedy wiedziała to, co wie teraz, to by tego ślubu nie było. Bo teraz, teraz dopiero, w lipcu, poznała kogoś, w kim widzi siebie, kto ją rozumie, z kim jest ogień i jest wszystko, jest komplet. A ona ma na palcu obrączkę. I postępuje tak, jakby jej nie miała. Tak, totalnie. Jej mąż tymczasem siedzi w domu, nie wychodzi z nią tam, gdzie go zaprasza, a gdzie jest przecież ten Drugi. A może Pierwszy właśnie? A mąż w domu, bo w domu komputer, bo w domu ciepło i komfortowo i nic nie trzeba. I takie to podwójne życie Chloe. W planach wyjazd za ocean, na stałe. Wiza do odebrania już wkrótce, wyjazd po nowym roku.
- Co mam zrobić?
Ha. I oto jest pytanie. Po cholerę był ten ślub? Idiotyzm. Bo co, bo był w planach? Przecież wiedziała, jak jest. Że jest nijak. Wiedziała, kim jest jej narzeczony, bo znała go od lat. I akceptowała to. Bo tak może było wygodnie, bo przyzwyczajenie. Dopóki nie pojawiła się lepsza opcja. I tu jej wina. Ale już pozamiatane, nie ma co beczeć nad rozlanym mlekiem.
- Nie jedź.
E, bo do cholery. Oczywiście, to całe długie lata. Lata zainwestowanego czasu, serca przecież, plany, przecież to ważna osoba, znana tak dobrze, ze wszystkimi wadami i zaletami, bo jakieś ma, musi mieć jednak wiele, skoro przez tyle lat było jeśli nie fajnie to przynajmniej znośnie. To szkoda kończyć, teraz, w chwilę po ślubie, dla jakiegoś kaprysu, romansu chwilowego, który za moment się może skończyć albo w który też się proza życia wkradnie. Głupotą by to było. No i chyba muszę być głupia, bo za tym obstaję właśnie. Może Drugi nie będzie księciem z bajki, ale skoro sprawy się tak mają, Pierwszy z pewnością nim nie jest. Tak przykro się patrzy na te wszystkie pary, które są z sobą, bo już była data ślubu, bo już goście, bo przyzwyczajenie. To pewnie fajni ludzie, ale nie dla siebie. I nie chodzi tu o to, że wierzę w jakieś magiczne przeznaczenie (choć oczywiście wierzę przy okazji), bo wiadomo, karkołomna wieloletnia praca jest równie ważna. Tylu ludzi miałoby szansę na fajniejsze może życie a przynajmniej mniej rozczarowujące, gdyby nie trwali w pomyłce. Luby Ogryzki nie trwał i mimo mego długotrwałego sceptycyzmu wznosiłam już niejeden szczery toast za ich odwagę. Czy tak nie jest lepiej dla wszystkich?
No i Chloe ma teraz przegwizdane. A będzie miała jeszcze bardziej, bo konsekwencje swojej krótkowzroczności będzie musiała ponieść. I nie tylko ona, niestety. Ale stawka jest wysoka, też dla wszystkich, całej trójki przecież. Kuźwa, może Wiktor ma rację, żeby nie wybierać nic, bo można przecież wybrać źle i co wtedy? Choć to z drugiej strony równie głupie i asekuranckie w dodatku. Nie będzie pomyłki, ale wygranej też nie będzie nigdy.
- Zawsze można wrócić...
- Ale prawie nigdy się nie wraca.
Ściskałyśmy się potem na przystanku. Przekazałam pozdrowienia. Dla Drugiego.
- To znaczy nie jechać?
- Ja mówię, że nie jechać.
Trzymajmy kciuki za Chloe, za odwagę naprawiania błędów i za to, żeby to cholerne dorosłe życie było nieco mniej popieprzone.

Uuuu... Tutaj nie ma co wypisywać swoich mądrości, ale wydaje się być brutalna: ogień to jeszcze nie miłość. Przez te durne filmy tak to rozumiemy chyba czasem, ble. Moja rodzicielka się fochnęła, jak jej mówiłam, że miłość to przede wszystkim decyzja i odpowiedzialność za tę decyzję - to takie nieromantyczne. No, tylko że miałam do czynienia z różnymi parami, które wybrały jedną z tych dróg; rzec muszę, iż te bez czepiania się ognia są jakby hm... szczęśliwsze (trudne słowo, aż boję się go używać)? No a sytuacji współczuję. No i wypisałam mądrość, ale tak mnie to boli wszystko...
OdpowiedzUsuńDege, dobrze czasem nie mieć powołania do małżeństwa, nie? ;>
- Lil^ ofc.
* prawda się wydaje (bo czym jest prawda, nie? ;>)
UsuńUuuu... ;>
UsuńOgień to nie miłość, oczywiście! Nie utożsamiam tego. Ani ona. Wiem też jednak, że jesteś romantyczką i w pewne rzeczy wierzysz, innych byś nie zniosła, wiem też, że zapewne byś nie dopuściła do takiego stanu rzeczy, mam nadzieję, że obie byśmy nie dopuściły. Nie chodzi mi też o to, że ona ma wybrać ogień, ale posuchy wybrać nie powinna. Ale mleko się już rozlało. Pozostaje współczuć.
Mnie też boli, wszystko :P
Co do powołania do małżeństwa - nie wiem, jak to jest już sama. Chociaż... to chyba rozwiązaliśmy przy kawowce - ludzie nas takimi uczynili, co nie znaczy, że powołania nie ma.
O Matyldo, ja oszaleję z tymi trudami żywota ;>