środa, 11 marca 2020

w przebudowie

Od dłuższego czasu raczej nie piszę niż piszę. Raz na kwartał coś nabazgram, bardziej z poczucia rutyny niż ze szczerze płynących chęci. Ostatnie 1,5 roku to osobliwy czas, który wiele spraw podał w wątpliwość, wiele też unieważnił. Mocno mi to dokopało, w efekcie czego rozmyło mi się moje ja. Nie wiedziałam już, czy ja sprzed tego czasu to nadal ja czy ja to raczej te 1,5 roku, a może jeszcze jakoś inaczej. Trochę sobie w międzyczasie poczytałam wcześniejsze posty, począwszy od zarania zarania, a więc 2013 roku. Ten blog ma już 7 lat! Ponoć co 7 lat się zmieniamy. Myślę raczej, że w trakcie owych 7 lat się zmieniamy. I cóż, to, co jest dziś, niewiele ma wspólnego z tym, co było. Inna jestem ja, inne jest moje życie, inni są ludzie wokół, trochę mostów zostało spalonych, inne się zawaliły, inne stoją we mgle i nie wiadomo, co z nimi będzie, najważniejsi ludzie z Wtedy nie  mieszkają już w moim Teraz, a i mi pisanie tu chyba nic już nie daje. Pisuję już gdzie indziej. I od dłuższego czasu już myślałam, czy nie porzucić ogrodu. Szalę przechyliła Trójka. Nie chcę, żeby zabrzmiało to patetycznie, ale doprawdy, tyle postów przy niej powstało, tyle wymiany wiadomości z innymi bloggerami, Trójka cały czas grała w tle tego bloga. Jeszcze zanim powstał, kiedy siedzieliśmy z Piotrusiem Panem w zaczarowanej szafie i rozmawialiśmy o tym wszystkim. No a teraz co? Od dłuższego czasu co, ale teraz to już w ogóle? Jest mi przykro, że tak to się toczyło od kilku lat i że tak się toczy nadal, mam obawy, że toczyć się będzie jeszcze długo. I nie mam tu na myśli Trójki tylko. Jakoś mi cały sens i celowość pisania tu uleciały. I idę sobie stąd. Może na chwilę, może na dłużej, a może na zawsze. Nie usuwam jednak, bo ja mostów palić nie lubię. No i przecież czymś się muszą żywić wybitni krytycy blogosfery, znawcy kultury i życia. Śmiesznie. Śmiesznie i absurdalnie i bez sensu.
 

sobota, 30 listopada 2019

ale jazz

Ja, na jazzowym koncercie. Po 2 miesiącach draki z lubym, w ciężkiej depresji, z głębi serca nielubiąca i nierozumiejąca jazzu. Niechcąca jazzu. Ale zaproszona, więc obecna. Lekko struchlała.

- Masz stopery do uszu?
- Nie... Może powinnam...
- Zawsze możesz wyjść.
-
- Dam ci jedną wskazówkę.
- Uhm.
- Potraktuj ten koncert jako rozmowę muzyków.
- Obawiam się, że to będzie taka rozmowa, jak nasze przez ostatnie tygodnie.
- Och, też mam nadzieję, że będzie aż taka amplituda!
- ...

Korekta: mój mózg na jazzowym koncercie. Oto, co robił.

Oho, są. Dopiero co dziś słyszałam, że gorsze od jazzowego trio może być tylko jazzowy kwartet. Quartet. Miły, kulturalny frontman. Hmm... Czy w takim kwartecie quartecie jest w ogóle frontman? Anyway, ten, od którego nazwiska zespół bierze nazwę. Miły saksofonista, na poziomie. Boże, oby to nie trwało dłużej niż godzinę! Dam temu szansę, ale oby nie trwało dłużej niż godzinę. Niech grają, ja sobie zamknę oczy i pomyślę o czymś innym, tak będzie najłatwiej.  (...) Tęsknię za moją cmentarną spódnicą. Pamiętam, jak kupowałyśmy ją z Noelle i od razu tak ją nazwałyśmy. Dlatego, że ma na sobie rysunki... chociaż nie, bardziej w sumie rzeźby... cmentarnych pomników. Lubiłyśmy ją. Noelle była za długa, a mnie trochę za wąska w pasie, ale niech tam. Pamiętam, że jak wracałam kiedyś z pracy na skrzyżowaniu przy Żeromskiego i miałam tę spódnicę, jakiś pan ją pochwalił. Znał się na rzeczy. Ciekawe, czy Lipa, z którym wtedy pracowałam, lubi jazz. Na pewno tak. To taka inteligencka muzyka. I lewacka. Wręcz punkowa, można by powiedzieć. Wracając do spódnicy... Chyba mam ją u matki. Ubiorę ją przy następnej okazji. Tylko żadna bluzka mi do niej nie pasuje. Trzeba by może jakąś kupić. Ale gdzie? W lumpie? Nie chce mi się przebierać sryliona wieszaków za jedną koszulką. A w sklepie normalnym? Koszulki szytej przez dzieci z Chin nie kupię, za Chiny. Hahaha. Impas. To chyba nie najlepiej, kiedy życie staje się zbyt skomplikowane już na tym etapie. Hmm... Ludzie biją brawa. Ciekawe, skąd wiedzą, kiedy to robić. Ja nie wiem. Przecież to wszystko cały czas trwa, nie ma przerw między utworami. A przynajmniej ja ich nie wychwytuję. O, saksofonista napił się wody. Reszta nie ma jak, ani przez moment nie mają wolnych rąk. Swoją drogą, trochę skandal i hańba, że dostał tę wodę w plastikowej butelce. Taka wielka instytucja, taka światła, taka kulturalna, a w #poznaniubezplastiku dają muzykowi wodę w butelce z plastiku. Ciekawe, czy to intencjonalne czy ignoranckie. Może w szkle się bali, że by się stłukło. W szklance, karafce czy kubku-niekapku jakoś nie wypada na jazzowym koncercie. Więc wybrali najbezpieczniejszą opcję. Tak to jest, ludzie najczęściej idą po linii najmniejszego oporu. Albo co gorsza: po najmniejszej linii oporu. O, jakie wszyscy mają wyglancowane buty! Pewnie kiedy się jest muzykiem jazzowym, trzeba dbać o takie rzeczy. Trzeba być perfekcjonistą. Chociaż... Czy jazz jest perfekcyjny? Nie znam się na tym, każdy jazz brzmi mi tak samo, ale intuicja mówi mi, że to wszystko dalekie jest od perfekcji. Czemu ja tak tego nie lubię?... Zdaje mi się, że w dzieciństwie oglądałam jakiś film czy bajkę ze smutną jazzową muzyką, w tym filmie (czy bajce) wszystko było strasznie ciężkie do zniesienia, emocjonalnie, a ja zawsze byłam nadwrażliwa (lub jak dziś mówi się poprawnie politycznie: wysoko wrażliwa), więc może mam uraz i przez to jazz mi tak obrzydł. Saksofonista jest dziwny. Jak gada to normalny, ale jak gra... Jakoś się zezwierzęca. Trochę jak ptak. Chyba... gawron! Bo na pewno coś więcej niż zwykła wrona, ale na pewno jeszcze nie kruk. Ma zadatki na otyłość brzuszną. Zaczątek już jest. I te cycki. Myślę, że je za dużo kurczaków. Jazz chyba w ogóle nie jest wegański, wszystko skórzane, na przykład te ich wyglancowane buty. I pasek pianisty. Nawet nie widać jego twarzy. Siedzi z boku, prawie tyłem do widowni, nie bardzo ma nawet pole manewru, żeby popatrzeć na kolegów. Ciekawe, czy jest to zgodne z jego charakterem. Może jest taki wycofany - i dlatego jest pianistą. W tym kwartecie. Quartecie. Kurde, niby polski muzyk, w sensie od jego imienia nazywa się zespół, ale nie kwartet ale quartet. Nie wiem, jak ten "quartet" ma zatuszować to, że nazwa zespołu zaczyna się od tak oklepanego polskiego imienia męskiego, że nie wiem, czy jest częstsze. Chyba tylko Tomek. Tomasz Stańko zresztą też był muzykiem jazzowym. Jazzykiem. Jazzistą. Może wszyscy muzycy o takich imionach pospolitych idą w jazz. Ciekawe, czy jest jakiś profil psychologiczny muzyka jazzowego. O choinka! Rozpierniczył się kontrabas, ale jaja! Koleś go położył i sobie poszedł, a reszta gra dalej. Hmm... A więc jednak to jak rozmowy nasze ostatnimi tygodniami - są spore straty, także materialne. Ale reszta dalej gra. Ciekawe, co sobie myślą. Pianista nawet pewnie nie widzi, co się stało. Nawet nie wie. Może się tylko domyślać, dlaczego nie słychać kontrabasu. Saksofon i perkusja jadą ostro. Myślą sobie "co za cwel, skopał cały koncert, ciekawe, co my niby teraz zrobimy" czy raczej wiedzą, że muszą teraz rąbać za dwóch, a nawet za czterech, żeby się koncert nie rozjechał. Bo w sumie taki jazzowy koncert to jest coś, czego nie można przerwać. Każdy inny by się dało, tak się robi, kiedy któryś z instrumentów nie stroi albo jest jakaś inna awaria. A takiego nie sposób przerwać. Jest jak... Nie, nie seks, ten da się przerwać. Jak poród! Hahahaha. Nawet jak chcesz przerwać, to nie możesz. Hmm... coś tam kombinuje. O, mieli w zapasie drugi kontrabas. Ciekawe, czy zawsze wożą ze sobą w zapasie, bo koleżka rozwala kontrabasy na każdym koncercie czy wszystkie instrumenty wożą parami czy o co chodzi. No i grają dalej, bez przerwy. Brawo. Raz byłam na takim jazzowym jam session. W Warszawie, na Pradze. Pub się chyba nazywał Skład Butelek i była to totalna speluna. Byłam tam z taką Agnieszką, bibliotekarką, i takim Michałem, politykiem partii Razem. Wszyscy przyjechaliśmy na rozdanie nagród w jednym konkursie literackim, ale żadne z nas nie wygrało, jakoś się wyniuchaliśmy i poszliśmy się w trójkę narąbać. Wspaniała przygoda. I to jest moje dobre skojarzenie z jazzem. Jedyne. Hmm... instrumenty są całkiem sexy. Chociaż bo ja wiem... Saksofon może tak. Gitara. Harfa. Klarnet. Który to aktor czy reżyser grał na klarnecie? Woody Allen? Kontrabas, a tym bardziej perkusja, nie są sexy. Owoce są bardziej sexy. Mają skórkę, trzeba je obierać, się do nich dobierać, do miąższu, do pestki. Albo jestem wegańskim zboczeńcem. Ale za to warzywa mnie już nie kręcą. Choć w sumie funkcjonują na podobnej zasadzie, też się trzeba dobierać do nich przecież. Może dlatego, że nie są słodkie, może to o tę słodycz chodzi. Ale są przecież słodkie ziemniaki. Nie, one za chuja nie są sexy. Kukurydza jest też czasem słodka. Ale też nie jest sexy. Może być co najwyżej przebojowa, jeśli jest z Bonduelle. Ech, Boże, ile to jeszcze potrwa, jestem wykończona już. Reflektory są żółte i niebieskie. Ciekawe, dlaczego akurat takie. Czy to są jazzowe kolory? Kolory szwedzkiej flagi. I bośniackiej. Szwecja i Bośnia, dwa jakże różne kraje. Tu porządek i poprawność polityczna, a tam chaos. Chaos, nacjonalizm i rakija. I wolę Bośnię i wątpię, by kiedyś było inaczej. Fak, gdzie ja mam numerek do szatni?! Ach, chyba w torbie. Ten koleżka z szatni chyba jest gejem, tzn. na pewno. Taki miał głos i był taki zmanierowany. Spoko. Ciekawe, czy zatrudniła go, ta światła plastikowa instytucja, bo chcieli mieć geja, jako taką swoją tarczę, element polityki. W sensie - chcieli być jak Szwecja, poprawni politycznie. Chociaż... w obecnych realiach to chyba niepoprawni politycznie raczej... Ech, ciekawe, czy takie jazzowe jammowanie, jak oni robią można porównać do literackiego strumienia świadomości. Chyba tak. Chyba tego właśnie doświadczam i nie mogę już wytrzymać. Ciekawe, czy taki stan ma swój odpowiednik w każdej ze sztuk. W malarstwie? Fowizm może? Chyba za bardzo upraszczam. Że niby jazz, fowizm i strumień świadomości mają wspólny mianownik. Niby jaki? No ale coś w  tym jednak jest. Ja pierdolę, co robi mój mózg?! Cały koncert zapierdala. Ani chwili wytchnienia, odlotu. Gonitwa myśli. Już wiem! Już wiem, dlaczego nie znoszę jazzu. Nie jestem w stanie znieść jazzu, bo on we mnie uruchamia taką chorą gonitwę myśli. Mój mózg zapierdala jak chomik na kołowrotku, a kiedy mówię mu przestań, on mówi 'mamo, jeszcze trochę' i zziajany, zmęczony śmieje mi się w twarz i gna dalej. Jak rozwydrzony bachor na placu zabaw. Nie każda matka umie zatrzymać swoje dziecko w takim szale, np. podejść do rozbujanej huśtawki czy zatrzymać pędzącą karuzelę. Ja nie umiem. I dlatego mój mózg nadal jest chomikiem i dlatego mam nadzieję, że oni zaraz skończą grać, bo NIE WYTRZYMAM i oszaleję, literalnie odwiozą mnie na oddział zamknięty i wpiszą jednostkę chorobową 'gonitwa myśli'. Jeśli takowej nie ma, być może powinnam rozpisać grant i samą siebie badać. Tylko czy wtedy sobie poradzę z tymi myślami, przecież to będzie myślenie o myśleniu, metamyślenie, ja się tymi myślami zapcham, jak kiedyś metaforami. Arghhhh, błagammmmmm. Może to mało popularne stanowisko, ale nie znoszę jazzu. Jestem jak Harry Haller w Wilku Stepowym, choć on nie cierpiał tej muzyki z innego powodu. Jestem pewna, że w piekle grają jazz, bez przerwy. Nieustanne jazzowe jam session, literaci w nieskończoność tryskający swoimi strumieniami świadomości, a na ścianach piekielnego labiryntu, oczywiście zapętlających się, fowistyczne malunki.

czwartek, 17 października 2019

Cudnie jest móc znów jeść owoce. I ciastka. I pić wino. I być sobie, tak o, po prostu. Biegać. Nie musieć leżeć w łóżku. A przynajmniej nie dlatego, że coś boli.

Gdyby jeszcze wszystko nie było takie... płaskie. I gdyby dało się śpiewać.

piątek, 27 września 2019

teraz tak

... wyregulować się nie dało. I zupełnie nagle jest koniec września. Lato minęło. Podobnie, jak poprzednie - i to jeszcze nie było do końca moje. Nie mogłam całkiem w nim być. Dobre to było lato, aczkolwiek niełatwe. Zdarzyło się kilka wyjazdów, świąt i rocznic. Stoczyło się kilka walk, choć coraz mniej przypomina to toczenie walki, a coraz bardziej budowanie, na pewniejszym gruncie.
A teraz jest tak. Skończyłam pewien etap leczenia, ten chyba najtrudniejszy. I jem już owoce (dziś pierwszy banan!), piłam już wino. I nie jestem jeszcze w pełni sił, ale z czasem...
I cały czas porządki, porządki... Układanie na nowo wszystkiego, z inną głową, w innym miejscu, z kimś innym, w innym składzie, z innymi perspektywami, innymi obawami, innymi emocjami. Przez to wszystko, tyle zmian, zastanawiam się, kim ja jestem. Bo chyba kimś innym.
A to lato ostatnie, które przemknęło tak niepostrzeżenie, skończyło się w najlepszy możliwy sposób. Z osobą, z którą nie przypuszczałabym, że uda mi się tam być.

poniedziałek, 1 lipca 2019

Niektórzy mówią, że nic ich już nie zdziwi. Ja im współczuję i mam nadzieję, że się mylą. Mnie dziwi bardzo wiele rzeczy, pozytywnie i negatywnie. I nieustannie. 
Rok temu nie przypuszczałabym, że będę tu mieszkała. Rok temu nie przypuszczałabym, że jestem chora i że to chorowanie będzie takie ciężkie. Nie przypuszczałabym, że wrócą do mojej codzienności duchy z przeszłości, nawet całkiem żywe i rumiane. A ci, którzy tworzą moją codzienność staną się duchami. Że moje lato sprzed dekady może być teraz latem innej dziewczyny, a ja im tego szczerze życzę. Że będę mieć ogród, hamak i basen. Uczyć się chorwackiego i myśleć o drugim doktoracie. Znów mieć psa. I mierzyć się z zupełnie innymi problemami niż jeszcze jakiś czas temu. 

Gdyby jeszcze ten nurt odrobinę zwolnił. Gdyby dni nie stawały się już coraz krótsze, a woda w stawie coraz chłodniejsza. Gdyby wciąż rosły truskawki, fruwały świetliki, a noce mogły być bez kołdry. Gdyby były pełne plaże nad jeziorem, koła roweru w ruchu, zboże wysokie i szumiące. Gdyby to pokrętło można było troszeczkę wyregulować...