W tym roku nie będzie reportażu. Pamiętam może ze 3 śmieszne teksty - nie dlatego, że byłam tak porobiona, ale dlatego, że więcej ich po prostu nie było. 2 dni temu skończył się Woodstock i był to już zupełnie inny Woodstock. Nie wiem, dlaczego. Powodów było bez liku, ale my z Noelle tfu! z Tequilą beczymy jak co roku. Tylko przyczyn naszego ryku jest już dużo więcej. 3 najważniejsze to 1. tęsknota za tym co było - rok temu, 2 lata temu, 3 lata temu... 2. tęsknota za ludźmi - tymi, którzy teraz byli i tymi, których zabrakło 3. rozczarowanie. Nawet nie wiem, jak to wszystko ubrać w słowa, ech! Nie do wiary, że tak się sprawy potoczyły.
Wyjechaliśmy tradycyjnie już we wtorek - i tu pierwsza zmiana, bo jechały dwie nowe osoby, przez co nasza żona Sherry mieszkała w innym namiocie. Nie było natomiast Kapitana Martini. Oba te fakty nie napawały nas radością. Dojechaliśmy i już we wtorek z trudem znaleźliśmy miejsce na polu Malinowskiego. Wszędzie stały auta, no bo wiadomo - nie mogły już wjeżdżać na patelnię. Stanęliśmy więc przy drodze, przy lesie i zaczęliśmy się obawiać 2 rzeczy - biwakowania tak blisko drogi oraz tego, że nigdzie w pobliżu nie było toików. No i nasze obawy potwierdziły się niestety - był tylko jeden rząd toików na całym Malinowskim (rok temu 3), więc było daleko, kolejki były gigantyczne, a stan kibli, mimo częstej obecności Maszyny Zbawienia, był straszny. Naturalnym więc było, że ludzie zaczęli chodzić do lasu. Początkowo tylko faceci, ale później już wszyscy. Gdzieś trzeba było chodzić. My do lasu chodziłyśmy także i to był powód utraty moich ukochanych woodstockowych butów - R.I.P. No a z lasu zaczęły dolatywać nas ostre wonie. Na szczęście na deptaku było od groma indyjskich sklepów, więc poobstawialiśmy się kadzidłami i było spoko. Z nostalgią jednak wspominaliśmy biegi z górki i pod górkę - w tym roku ćwiczeń nie było. Sprawą toików wstrząśnięci byli wszyscy, ze sceny nazwana została tragedią w pięciu aktach, jedną obozowiczkę dopadła zemsta Kryszny, drugą karmazynowy przypływ i w tych warunkach było to naprawdę naprawdę trudne. To niczyja wina, po prostu tak wyszło - zabrakło może kasy, bo musiała iść na służby i barierki. Po prostu tak wyszło.
We wtorek po rozbiciu się zaczęliśmy koty i kawówkę, rozwiesiliśmy flagę, dwóch nowych woodstockowiczów - Chmielu i Piccolo - odcisnęli swoje dłonie i poszliśmy w miasto, a dokładniej do Mania z obiecanym przed rokiem winem. Maniu był, wino przyjął, pokazał wielkiego misia rodem z Barei i tam żeśmy posiedzieli. W drodze powrotnej poszłyśmy na densy do Kryszny, a potem szukać dyskoteki u Kwadrata. Ale w tym roku jej nie było. Więc nyny. W środę tradycyjne łażenie po ASP, bo chciałoby się być wszędzie na raz. Od wczesnego popołudnia zasiedliśmy pod plandeką i kiedy zajechał do nas Korek zastał śpiących, zmęczonych kotami i upałem ludzi. Tego dnia mieliśmy iść na Jelonka, ale zlały nas deszcze niespokojne, więc wróciliśmy do spania. Czwartek znów był gorący, acz deszczem przeplatany. Wtedy zaliczyliśmy pierwsze toikowe katastrofy - ominęły nas 2 warsztaty pod rząd z powodu szukania jakiegokolwiek kibla. Bourbon, Tequila i ja pojechaliśmy na kole Allegro i zobaczyliśmy z wysoka wszystkich ludzi. A było ich wielu. Bardzo bardzo wielu. Od czwartku jednak Bourbon cierpiał z powodu bólu pleców i nic nie dawało się z tym zrobić. Po południu poszłyśmy z Sherry na Oddział Zamknięty, ale nie był to dobry koncert, stanie przed barierkami też do atrakcji nie należało, ale barierki to również niczyja wina. Byliśmy też wszyscy na rozpoczęciu, rzecz jasna, niosąc pod scenę flagę. A wieczorem na Wilkach. I spać. W piątek grało New Model Army i Hey. A przedtem Tequila i ja poszłyśmy na ASP na spotkanie z Biedroniem. Jaki to jest mądry facet! Jak tylko pojawi się nagranie, to będę mogła to udowodnić. W międzyczasie zadzwoniła do mnie pani z Pokojowego Patrolu, że szuka nas kolega. A był nim.... Pieter aka Vodka! Znów przejechał taki kawał drogi i siedział z nami do wieczora pod plandeką. Wspaniale było go ujrzeć. Pojawił się też Metaxa ze swoimi znajomymi. No i dojechali nowi obozowicze - 2 znajome Sherry oraz 3 znajomych Korka. Integracja nie była mocno zaawansowana, ale z prawie każdym udało się choć kilka zdań zamienić. Czas w piątek leciał szybko, wtedy to Jurek w superturboskandaliczny sposób obraził Kryśkę Pe i obiecał zniesienie barierek, generalnie sporo się działo i był to dzień najfajowszy. Sprawy się nieco skomplikowały po Heyu właśnie, kiedy tłum był tak wielki, że nie dało się ruszyć. Drogę do bramy, aby spotkać mego towarzysza, pokonywałam chyba z godzinę. W efekcie tego minęliśmy się, telefony padły i poczułam się dość niefajnie, bo to przecież szukanie igły w stogu siana. Siedziałam więc sobie na drodze do dworca prowadzącej, mając nadzieję, że może jeszcze się uda spotkać. Przyszła po mnie Tequila z Mikim i łaziliśmy i szukaliśmy, bo - jak Miki powiedział - to festiwal łażenia. A tłum był taki, bo - jak powiedział - ludzie chyba pączkują. Wreszcie znaleźliśmy się pod krzyżem na Przystanku Jezus i poszliśmy właściwie od razu spać, zamiast dobranocki słuchając abstrakcyjnych opowieści Mikiego. Sobota była gorąca i męcząca, Bourbon był trzeźwy i obolały, nastroje były kiepskie. Poszłam z moim towarzyszem na spacer - w wielkim tłumie. Gdzieś na końcu Woodstocku znaleźliśmy nawet nie za długą kolejkę po kawę i lemoniadę. Stanęliśmy, zapłaciliśmy i w połowie robienia naszej kawy wysiadł prąd. Czekaliśmy więc na kawę bardzo długo. Potem poszliśmy na warsztaty bębniarskie i tam było fajnie, bo miało to sens i fajną energię. Ja bębniłam na blaszanym kubku. Nie umiem, ale i tak było nieźle. Potem Kryszna i plandeka, a tam po raz pierwszy i ostatni przez cały czas pograliśmy w grę i to również było spoko. W międzyczasie przyszedł Miki z wiadomością, że Blues Pills odwołani - a był to koncert, na który czekaliśmy i jedyny, na który czekał Bourbon. Było to dla niego ciosem w serce, zapadła więc wspólna, demokratyczna decyzja, że po prostu jedziemy w cholerę. Pożegnaliśmy się z Mikim, z Metaxą, przyszły też Soplica i Kadarka. No i my w czwórkę pojechaliśmy - w sobotę koło 19. Pierwszy raz tak wcześnie i tak przykro. Tequila i ja becząc całą drogę. Reszta ekipy została, bo pociąg mieli koło 5 rano. Jak się jednak potem dowiedzieliśmy, wracali już o 1, bo nie mogli wytrzymać. Było zimno, padało, było tłoczno i... flaga poszła się kochać. Niosącemu ją Korkowi nic się na szczęście nie stało, ale dobiło go to również i poszedł spać - tym razem to on odjeżdżał jako ostatni. Co za przykrości i rozczarowania. Na początku każdemu wydawało się, że to jego własna wina, jego własny kiepski humor, jego złe set&settings. Ale nie, w drodze do kibla, pod prysznic, do którejś z niezliczonych kolejek padało nieśmiałe - ej, nie mów nic dalej, ale jakoś w tym roku mi się tu nie podoba. A na to padało - o rany, tobie też?! myślałe/am, że to ze mną jest coś nie tak. Względnie zadowoleni byli tylko nowicjusze, cała reszta ma poważne wątpliwości, czy za rok lub kiedykolwiek w przyszłości jeszcze się tam pojawi. Nawet Korek, nawet Metaxa. Wszyscy.
Zastanawiamy się, dlaczego tak się stało. Zabrakło starych ludzi, z którymi jesteśmy związani (choć przy okazji radosna wieść do nas dotarła - nasza żona Łycha będzie wkrótce miała bejbika!), z aktualną ekipą integracja przebiegła mocno średnio, miejscówka była kiepska, bo głośna i zbyt aromatyczna, jak stwierdził Bourbon - warunki sanitarne obniżały morale, niektórzy źle się czuli fizycznie, tłumy były dzikie, kolejki potworne, wege jedzenie kosztowało wuchtę i polegało na bułce z kapustą, co było słabe, nawet rok temu poza Kryszną były pyszne makarony itd, barierki na koncerty... Dużo rzeczy. Nim powiem o najważniejszych, wyliczę pozytywy - wszyscy i tak się cieszą, że tam byli. Wszyscy. Dobrze było się spotkać. Koncert Hey był świetny. Biedroń był świetny. Bębny. Pieter, Soplica&Kadarka. To wszystko naprawdę dawało nam prawdziwą, woodstockową radość. I nie żałujemy. Ale naprawdę mimo to męczyliśmy się w tym roku. To, że tak bardzo utrudniają Jurkowi robienie tego festiwalu jest odczuwalne także dla nas - przez brak kasy nie było kibli, przez barierki był potworny ścisk. I przez tę całą sytuację ludzie byli bardziej spięci. No i to wszystko jest do przejścia, bo im jest trudniej, tym bardziej się chce. Ale niestety były ważniejsze powody - o ile na koncertach czy na ASP było mnóstwo fajnych, przytomnych, kolorowych ludzi, o tyle poza tym... Hordy nawalonych, głośnych, niefajnych ludzi, jak Miki mówił - jakichś karmicznych zjaw. Nigdy ich tylu nie było. Nie było przez to poczucia bezpieczeństwa, pokoju i miłości. Było mało radosnych ludzi, przytulających i przybijających piątki, a dużo buractwa, cebulactwa i niestety także agresji - nie bez powodu Sherry zmuszona była użyć siły, nie bez powodu połamali nam flagę. No i to było najgorsze - nie możemy uwierzyć, że przez rok Woodstock aż tak się zmienił, że przybyło tyle niefajności. I to nie jest niczyja wina. Strasznie nam przez to przykro. I nie wiemy, co mamy robić, bo przecież nie chcemy się od tego miejsca odwrócić, bo wiemy, że jest ważne, potrzebne i nadal fenomenalne i niesamowite. Ale czy mamy tam być i się męczyć na znak pokojowego protestu przeciwko władzy i przeciwko ludzkiemu chamstwu? Przykro. Kochamy wciąż Woodstock, ale jest rysa i tym razem była to trudna miłość. Trzeba się poważnie zastanowić, jak tę sprawę uratować, bo to ważna i piękna sprawa jest przecież.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz