czwartek, 20 lipca 2017

rytuały i reminesencje

Gorąco jest póki co tylko w sejmie. I powoli robi się na ulicach. Dosyć to niepokojące. A nade wszystko obrzydliwe. I nienaturalne. Dość mam tych cholernych podziałów, tego, jak się ludzie żrą i jak jedni drugim coś zabierają, narzucają i tak dalej. Dziś na ulicy podszedł do mnie lump Andrzej, bo zobaczył pacyfę na moim nadgarstku. I zaczął nawijać, że gdyby nie to, nie byłoby wojsk i czołgów. Idealistyczne brednie, ale co z tego, że idealistyczne? No przecież tak być powinno. Bez wojsk i czołgów. Ale lump Andrzej jest tylko lumpem i nikt go nawet nie wysłucha, nie mówiąc o posłuchaniu. I potem taki głos jest tylko głosem szaleńca, podczas gdy szaleni są ci, którzy się z tym nie zgadzają. I o co tu chodzi?
Gorąco też było dziś. I trochę wczoraj. I ździebko w weekend. Z Wiceprezesem posprzątaliśmy nasz pokój. Zrobiliśmy gazetkę, kupiliśmy serwetki i kwiaty. Jednego nazwaliśmy Clifford, a drugiego Geertz. Taki dżołk. Zastanawiamy się, czy zostaniemy pochwaleni czy opierdoleni za samowolkę. Bo co to za pomysł, żeby doktoranci sprzątali wspólny z profesorami pokój! Jesteśmy wszak tylko niższymi formami bytu. Najpewniej zaś zostanie to przemilczane. Swoją drogą, żenacja, że dorośli, wykształceni ludzie robią aż taki syf. I wszystko tak wygląda. Bo ryba psuje się od głowy.
W weekend zaś byłam w Mikołajkach. A tak naprawdę mieszkałam w komunie u Mikiego, akurat podczas tych dni pustej, bo on wyjechał, a świnka morska została i potrzebowała towarzystwa i opieki. Więc ja się tego podjęłam. Osobliwe doświadczenie, tak sobie po prostu u kogoś mieszkać. Bardzo cenię Mikiego za ten brak głupich konwenansów. Można z nim wszystko. Mieszkanie na Jeżycach też było super. A mieszkanie w samych Mikołajkach - cóż, ryba psuje się od głowy. Wyjątkowo psychodeliczny zakątek. Pachnący, kolorowy, brudny i chaotyczny. Martwię się, bardzo się martwię, czy wszyscy, którzy tam mieszkają, dadzą sobie radę. Bo potem mogą być w najlepszym razie tylko takimi lumpami Andrzejami, których nikt nie będzie chciał słuchać. A mają przecież coś ważnego do powiedzenia światu. A może ten komunikat się przedawnił, tak jak przedawniła się moja pacyfa? I to pytanie zadamy z Wiceprezesem na forum, zobaczymy, co ludzie myślą.
Poza tym odbywam dalekie podróże wgłąb własnej głowy, takie zwyczajne i też te nadzwyczajne. Lubię je, choć są trudne niekiedy. Lato sprzyja im szczególnie. To taka intensywna pora roku. Od razu widzę i czuję wszystko to, co działo mi się podczas najlepszego mojego lata. I też wszystko to, co działo się tego najgorszego, mrocznego, złego lata. Wszystko jednocześnie. Wraca, przeplata się i wybija mnie z rytmu. Staram się patrzeć na to z dystansu, żeby nie oszaleć. Strasznie mi poza tym dziwnie, nierealnie. Nierealne wydaje się to, co się teraz rozgrywa, nierealne wszystko to z przeszłości, nierealna potencjalna przyszłość bez ogona, nierealna ta spleciona z przeszłością. Najbardziej realne, wciąż najbardziej namacalne wydaje mi się moje życie przez te wszystkie ostatnie lata. To tylko moje. W końcu jedyna pewna rzecz - mam siebie i choćby nie wiem co, siebie się nie pozbędę i z sobą resztę życia przeżyję, jakkolwiek miałoby ono być długie. Cała reszta, miejsca, ludzie - wszystko to lubi się zmieniać. Staram się, póki chwila trwa, korzystać z tego trwania i nie myśleć o tym, co było i co będzie. Poczucie tymczasowości nie opuszcza mnie jednak. Ale właściwie towarzyszyło mi od zawsze, od dziecka. Ustalenia na temat przyszłości wydają mi się paraliżujące. Mogę ustalać na rok, lata wprzód. Wtedy jest to na tyle nierealne, abstrakcyjne, że nie trzeba tego robić w 100% serio. Ustalanie najbliższej przyszłości jest natomiast bardzo trudne. Decyzje, strach przed decyzjami. Wczoraj oglądaliśmy z Wiceprezesem "Weather Underground". Cokolwiek by nie powiedzieć o nich, mieli jaja, żeby podjąć decyzję i wziąć na klatę wszystko, co się z tym wiąże. Dość o tym.
Staram się korzystać z tego lata, jak tylko mogę. Zjadłam mnóstwo truskawek. Jeździłam rowerem pośród złotych pól. Kąpałam się nocą w jeziorze. Biegałam nocą długo, szybko i daleko, prawie bez ubrań, bo najlepiej się biega gorącą nocą, kiedy wszyscy już śpią. Zwłaszcza po trudnych rozmowach i trudnych wiadomościach. Łaziłam boso po trawie, leżałam na trawie z książką. Siedziałam na deptaku, na ławce w słońcu, słuchałam skrzypka, słuchałam gitary, patrzyłam na tańczące dzieci. Wszystko to robię i też mam poczucie tymczasowości - wkrótce na pola wjadą kombajny, a wczoraj, kiedy wracałam do domu, tuż przede mnie spadła z drzewa mirabelka. Żółta. Spadła tak stanowczo. Czytam "Słoneczne wino", żeby lato trwało dwutorowo, naprawdę i w wyobraźni. Czytam i... ech.
Jutro kończymy naszą flagę. Zbliża się Woodstock i niektórych czynników jest za mało, innych za dużo. Plus kilka niewiadomych. Podobnie Bieszczady. Trochę się niepokoję, że sprawy się skomplikują, trochę nie mam do tego serca, trochę czuję, że powinnam się z tego WSZYSTKIEGO wymiksować, a trochę wiem, że nie mogę.
Oj dziwny, przedziwny rok. Jaka głupia byłam, narzekając jeszcze nie tak dawno temu na nudę. O tym czasie przed rokiem coś się odblokowało i wpływają osobliwości wszystkimi możliwymi drogami. Jeszcze trochę i się będzie musiało parę spraw wyklarować, a tego się lękam, bo to oznacza decyzje wśród tymczasowości.
I niech sobie ten cały post na pozór nie ma sensu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz