Nie chcę sobie i światu wmawiać, jaka to jestem inna i wyjątkowa. Nie mam po prostu wpływu na to, że czasem się czuję jak kosmita. I wcale nie jest mi z tym lekko. Pokapowałam się już w dzieciństwie - że jestem inna niż większość dzieci, że świat mi się wydaje bardziej skomplikowany, że rzeczy są za bardzo. I że inni nie łapią mojego punktu widzenia. No, zdarzały się wyjątki, ale generalnie tak właśnie było. Matka cały czas mi powtarzała, że jestem nadwrażliwa i nie mogę taka być, bo będzie mi ciężko. No ale co ja poradzę? Powtarzała też, że za mną nie nadąża. No i co ja poradzę...
Czas sobie jakoś płynął. Połapałam się mniej więcej w naturze problemu. [Tak, wiem, że to megalomania, te ciągłe autoanalizy]. Problem mianowicie polegał na tym, że było mi wsio ryba. To znaczy - że wszystko było okej. Albo nic nie było okej, w przypadku gorszego dnia. Ale generalnie matma była okej i polski był okej, chodzenie do szkoły było okej i wagary też były okej. Siedzenie samej i siedzenie z całą bandą ludzi. Chodzenie do kościoła i chodzenie do klubów, obojętnie jakich, byleby bez łupanki, disco polo i hip hopu. Okej jest kawa z dripa i okej są siki z Półwiejskiej za 2 złote. Okej jest siedzenie nad Wartą wśród śmieci i wrzasków i okej jest siedzenie w odludnym miejscu, gdzie nie ma rozpraszaczy. Fajne są bieszczadzkie naiwne piosenki śpiewane przy ognisku, fajnie gra KoRn i Tool, fajnie grają niektórzy grajkowie na ulicy, fajnie wesołe Flogging Molly, fajnie smutny R.E.M. Mogę czytać naukowe tomiszcza i książki dla dzieci, oglądać Kieślowskiego i oglądać "Na dobre i na złe". Bardzo lubię się smucić i mogę robić to na maksa, ale lubię też wesoło pogłupkować, a i jechać po bandzie i też na maksa. Lubię spokojne dni w domowym zaciszu, z długim leżeniem w łóżku i powolnym rytmem. I lubię takie, w których od świtu dużo się dzieje. Pogadać o filozofii lubię i lubię pić wino pod mostem śmiejąc się z niewyszukanych żartów. I wszystko to jest okej. Nie ma za bardzo rzeczy, których nie mogłabym robić, no, może poza lotem balonem.
Trochę mnie to wszystko martwiło, bo wydawało mi się, że jestem niespójna, niekonsekwentna i że to wszystko razem do kupy generalnie się wyklucza, jest sprzeczne i coś ze mną jest nie tak, skoro mam takie sprzeczne ochoty i potrzeby.
Ale potem kiedyś Roten wszedł na ten temat. To znaczy - nie na mój. Tylko na temat ludzi w ogóle. Że są paradoksalni i sprzeczni. Podejmują wysiłki po temu, aby mieć kontrolę nad sobą i swoim życiem, dlatego starają się być spójni i niesprzeczni i generalnie nieprawda, że P i nie P. Ale tak w gruncie rzeczy zasada niesprzeczności to bulszit i właśnie tak jest, że P i nie P jednocześnie. Że we wtorek myślisz o czymś tak, a w środę inaczej, a w czwartek właściwie nie wiesz sam. Że idziesz sobie posłuchać Mozarta, a pół godziny później podskakujesz wesoło na punkowym, prymitywnym koncercie. I że to wszystko jest okej, bo taka jest natura człowieka, że jest mówiąc kolokwialnie popierdolony. I nigdy nie będzie spójny ani konsekwentny i cała masa rzeczy będzie się w nim wykluczać. Mogłabym teraz pierdyknąć tu akademicki wywód o tej całej heterogeniczności wszechobecnej, ale może innym razem. Generalnie Roti mnie uspokoił, pomyślałam sobie, że jednak wszystko ze mną jest okej i że to bardzo fajnie.
Długo jednak moja radość nie trwała. Jednak we mnie jest tych sprzeczności więcej niż w przeciętnym człeku, na to wychodzi. Albo wyklucza się to wszystko za bardzo. Albo nie wiem już co, bo mimo tej wiedzy, która pozwoliła mi coś tam zrozumieć i ot choćby pogodzić się z tym, że nic nie jest na pewno, nigdy i na zawsze, a więc tym samym nabrać trochę pokory i życiowej mądrości, wciąż mam problem z ludźmi. Bo nadal z kolegą od filozofii nie mogę iść na wino, a z ekipą od imprez pogadać na poważne tematy itd. Brak mi takich ludzi... uniwersalnych? Z którymi można wszystko, a nie tylko, że ten jest od tego, tamten od tamtego, każdy od czego innego. Niektórzy od wielu rzeczy, ale nikt od tych wszystkich, co ja. I oczywiście nie jest to wcale dziwne i jestem w stanie to zrozumieć, tylko że nie mogę zrozumieć tego, że to ja zawsze muszę gdzieś albo do kogoś nie pasować. Bo wierzę. Bo nie wierzę. Bo mam dołki. Bo mam radochę. Bo się wkurwiam. Bo jestem zdystansowana i się nie wkurwiam. Bo płaczę. Bo nie płaczę. Bo robię to, co chcę. Bo nie robię tego. Bo za dużo we mnie wszystkiego. I jak komuś pasuje jedna strona, nie pasuje mu druga. Najlepiej, gdybym była jednowymiarowa. A ja mam więcej wymiarów i zawsze jest o jakiś za dużo. A do tego odczuwanie świata podkręcone dość mocno i płonę, płonę, płonę! I potem sprawiam, że ktoś jest emocjonalnie wyczerpany, po prostu będąc sobą. Się przy mnie parzy. Standard - jestem nie do udźwignięcia. Jak dotąd, wkurwiało mnie to. Teraz jest mi już po prostu przykro, bo ile można, ile można... A rady nikt nie ma, bo i po co. Musiałabym się stać kimś, kim nie jestem, wtedy byłoby może dobrze. Za inna. Jak w tej piosence. Może, gdy będę w wieku Edyty, też będę umiała tak na to pogodnie spojrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz