A, piszę se codziennie, bo się wylewa! Zawsze się wylewa w momentach depresyjnych albo euforycznych. Tych drugich jest mniej z tego oczywistego powodu, że - jak ktoś już kiedyś odkrył - w życiu piękne są tylko chwile. Następnego potoku radości spodziewam się mniej więcej w sierpniu, ale kto wie, może prędzej też coś mnie zaskoczy. Chętnie się dam. Dziś w zasadzie coś mnie zaskoczyło pozytywnie, radości wprawdzie nie wywołało, ale pomogło przywrócić bilans na zero chociaż. Mianowicie - była ta konfa. Poszłam tam na improwizacji, ale improwizacje zwykle dobrze mi wychodzą, więc nie było źle. Konfa była o jedzeniu, a ja mówiłam o weganizmie, o czym dokładnie to już mniej istotne tutaj. Bałam się, że mnie zjedzą albo co, a mi zabraknie siły, żeby cokolwiek zrobić, ale nie. Jeden kolo mnie wnerwił, owszem, ale wypowiedzią na inny temat. Mianowicie - jego zdaniem nie będzie żadnych katastrof naturalnych, bo postęp technologiczny nam pomoże! Niby fakt - pomoże tylko bogatym. Jak więc rozwiązać problem w biednych krajach? No, muszą nas po prostu dogonić poziomem rozwoju. Hah. Tak. Poczekajmy, aż nas dogonią. Grunt, że nas postęp uratuje. No, nieistotne. Debata generalnie była merytoryczna i nawet mimo wewnętrznej rozsypki mogłam w niej uczestniczyć. Poza tym - miałam co jeść! Była wegańska zupa i kanapsy z tempehem. Z Dobrej - kawiarni, w której pracują np. osoby z zespołem Downa. I opłata nie wynosiła 3 bańki, bo i tak czasem jest, a 3 dyszki. Naprawdę fajna konfa. I natrzaskane już sporo punktów, a przecież podobno nic nie robię. Hajsy powinny być w przyszłym roku. Wiadomo - punkt do punkta i będzie kokosza [jakie to suchośmieszne! zrozumie to tylko ten, kto robi doktorat]
Potem mi mina zrzedła. Poszłam do ulubionego swego miejsca w tym mieście i było... do dupy. Za dużo skojarzeń już. Powoli się duszę w tym mieście, o domu nie mówiąc. Coraz więcej miejsc spalonych. A w chałupie jestem wiecznie ta zła, więc też nic tam po mnie. Czas się chyba pakować i znikać, gdzieś za siódmą górę, za siódmą rzekę. Wylazłam więc i tak się snułam po mieście bez celu w deszczu. No bo niby dokąd mam się spieszyć? Czułam się jakaś taka... bez afiliacji. W domu persona non grata, na uczelni nie co dzień można siedzieć, nie ma Hiva, z którym w kryzysowych sytuacjach smarkaliśmy sobie w rękawy obżerając się słodyczami. Kiedyś można było uciekać w pracę, ale to też nieaktualne. I tak łaziłam. Ciążyły mi w torbie 2 komplety kluczy, z których użycie któregokolwiek byłoby problematyczne. W końcu jednak wróciłam do chałupy, z pocieszeniowym piwem. Jedzenie, piwo i muzyka trochę pomagają. A jutro kolejny dzień. Uczelnia, konfa, film, na który po xxx próbach wreszcie ktoś zareagował entuzjazmem i przyjdzie. Dobrze, że czasem życie zmusza do uczestnictwa w nim. Wtedy się trzeba pozbierać i robić dobrą minę do złej gry. Ściemniać na zewnątrz, że jest wszystko pod kontrolą. Ściemniać też samemu sobie przy okazji.
Zimno dziś. Na (nie)szczęście mam ciepły sweter. Żółty!
Szlag,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz