Wczoraj rozmawiałam z Noelle. Nie było nam za wesoło, niestety. Oczywiście wyłyśmy ze śmiechu, jak zawsze, ale to był śmiech z otchłani. Czujemy się oszukane. Przez kogo? Nie wiem, przez siebie pewnie w dużej mierze. Mamy te swoje 27 lat, o których mówiłyśmy przed dekadą i co? Tak to sobie wyobrażałyśmy? Na pewno nie. Bo w ogóle sobie tego przecież nie wyobrażałyśmy. A jest jak jest. Czyli? Za Noelle nie będę mówić. A u mnie jest potencjalnie. Cały czas jest potencjalnie, bo ja przecież mam potencjał. Mam warunki. A gdzie przełożenie tego na jakąkolwiek namacalną wartość? Nie mam tu na myśli zer na koncie. Nie ma. Ech, pewnie przesadzam. W nosie mam w sumie pracę, doktorat. Przykro mi, że nie wiem, wciąż jeszcze nie wiem, czego chcę od życia, po prostu. Kiedyś się dowiem? Jak mam się tego dowiedzieć? A może to bez różnicy, co się robi? Może nie spełnia się tym, CO, ale tym JAK? Wartość jest - stosunkowo świadome życie (w porównaniu, którego powinnam się wyzbywać) i to od niedawna i coś, co mam od 9 (albo 13) lat, przez naprawdę wielkie P. I jeszcze coś, przez mniejsze P, ale też duże. No. Reszty nie będzie, dopóki będzie tak, jak jest.
Bo kiedyś było inaczej. Tak to widzę z dzisiejszej perspektywy - oto najdziwniejszy klip świata, dla tych, którzy nie widzieli:
I najbardziej prawdziwy tekst, jak dla mnie.
Kiedyś trawa była bardziej zielona, światło jaśniejsze, smak słodszy. Zresztą - jakikolwiek. Kiedyś byłam w chwili. Teraz jestem w tym, co było albo w tym, co będzie.
Pamiętam, jaka łąka była piękna, niezależnie od tego, kiedy z kim i czy w ogóle z kimś tam poszłam. Jak dobre były truskawki. Jak cichy był las, po którym włóczyłam się godzinami, bo tak mi było dobrze albo bo chciałam być sama ze sobą, naprawdę sama ze sobą, bo teraz nie umiem, nawet jeśli jestem w tym lesie, to jestem już w tym, co będzie i sama ze sobą nie potrafię być. Kiedyś mi to pomagało się pozbierać - 3 dni leśnej włóczęgi i byłam jak nowo narodzona. Nie musiałam się smucić, płakać, zresztą wtedy nie płakałam. Miałam siłę i wolę. A przecież wtedy też wcale nie było różowo.
Pamiętam jedną taką noc cudów, jak w tym kawałku. Było lato, było gorąco, wieczorem siedzieliśmy gdzieś we trójkę - ja, Karola i Hiv, z którym nic mnie wtedy jeszcze nie łączyło. Tzn. łączyło nas wszystkich coś silnego. Byliśmy sobie bliscy, podobnie wrażliwi, podobnie idealistyczni, młodzi i pełni obaw i wiary jednocześnie. Mieliśmy 17 lat, trampki, czas nocą i siebie. Nie wiem, dlaczego poszliśmy na cmentarz, ale w zasadzie dlaczego nie. Może dlatego, że na cmentarzu są umarli, a my byliśmy tak bardzo żywi wtedy. Po drodze rozpętała się burza, ale i ona nie była nam straszna. Karola się wywaliła w przycmentarne błoto. Często się wywalała - nic zresztą dziwnego, skoro była niepełnosprawna. Teoretycznie, tylko teoretycznie. Leżała w tym błocie, w białej bluzce i śmiała się, że jest Woodstock. Usiedliśmy potem pod kaplicą, przy ścianie, która nas osłaniała od deszczu, za światło robił nam znicz podwędzony z któregoś grobu. I tak się tam przecież nie przyda. Kiedyś byliśmy zuchwali, a nawet bezczelni. Nie tacy wyważeni i ostrożni. Siedzieliśmy tam długo w noc, do świtu niemal zapewne i rozmawialiśmy, rozmawialiśmy godzinami. To nam wystarczało do szczęścia. Choć tyle rzeczy nam jednocześnie przeszkadzało, sturm und drang, mieliśmy bóle świata i chcieliśmy go zmieniać, bo był nie taki, jaki powinien. A przecież oczywiste jest (było?), że powinno być tak, jak powinno, a nie tak, jak jest. I Karola powiedziała w pewnej chwili, że jesteśmy szczęśliwi, że nie jesteśmy szczęśliwi. To paradoksalne zdanie najlepszą jest ilustracją. Wtedy nawet ból istnienia dawał nam szczęście. Wszystko, co przeżywaliśmy, dawało nam szczęście.
Potem nadszedł przeklęty już od pierwszego dnia rok 2009. I wszystko trafił szlag. Każde z nas spadło na dno rozpaczy, podzieliliśmy się już wtedy, choć jeszcze się staraliśmy jakoś ze sobą być. Ale żadne nie umiało, nie umiało być nawet samo z sobą. I wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy być nieszczęśliwi, że jesteśmy szczęśliwi. I to zostało, przynajmniej przy mnie. Karola potem zniknęła, choć pojawiała się jeszcze niekiedy, ale nigdy już nie była tą Karolą śmiejącą się po upadku w błoto. O Hivie mówić nie chcę, bo i on pewnie nie chce, choć ten 2009 to było nasze wspólne dno z początku. A potem... Może 19 lat to za mało, żeby się dowiedzieć, czym jest rozpacz i za dużo, żeby potem po prostu o niej zapomnieć. To był taki mały sezon w piekle i trwał parę miesięcy. Kolejnych kilkanaście było już tylko instynktem samozachowawczym - trzeba było zobojętnieć, żeby nie czuć nic, bo jakby się czuło, to by się dało nogę na drugą stronę, obojętnie, co by tam miało być. I się nie czuło nic, przez długi, bardzo długi czas. A potem jak u Raznora - trzeba było zrobić sobie krzywdę, żeby sprawdzić, czy w ogóle jeszcze potrafi się coś poczuć. I gdyby tak się dało zacząć od nowa... Ale się nie da, nie istnieje żadne od nowa. Czasem zastanawiam się, czy Hiob, kiedy Bóg zwrócił mu wszystko, był tym samym Hiobem i potrafił się tym cieszyć. Myślę, że był Hiobem podszytym lękiem, że znów mu wszystko zostanie odebrane, że sam sobie zostanie odebrany, że TO wróci.
I pewnie, że są na świecie większe tragedie, ale sory - nie potrafię ich poczuć, bo zawsze w pierwszej kolejności się czuje, to co się czuje samemu. A ja czuję, jakbym wszystko czuła przez szybę, przez kondom i się kurwa pytam - gdzie jest smak?! Czemu tylko mrok smakuje tak samo intensywnie? Więc nim wszystko muszę niezmiennie przyprawiać, nawet to, co dobre, bo mi nie smakuje, bo jest dobre, a ja nie wiem, nie pamiętam, nie potrafię sobie przypomnieć, że dobre jest dobre i wolę się truć? Gdzie jest smak, gdzie jest moja siła z wtedy, sprzed tego wszystkiego, moja wola, jak mam je znaleźć, gdzie mam ich szukać, jak mam znowu wszystkiego nie spierdolić przez to, że ich nie ma? Nie chcę marnować życia na oglądanie wszystkiego w mroku, na patrzenie, jak świat płonie, kiedy wcześniej sama przecież ciskam nań iskry. Kiedy powinien kwitnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz