poniedziałek, 23 stycznia 2017

...żyć niełatwo w wielkim mieście

Najbardziej w mieście lubię, gdy wchodzimy sobie w drogę. Idę ja i idzie ktoś i nie możemy się wyminąć. Ja w prawo, on w lewo. Czyli moje prawo. I odwrotnie. I tak kilka razy, aż można to już nazwać chodnikowym tańcem. Wybuchamy śmiechem wreszcie i się mijamy. Śmialibyśmy się do siebie, gdyby nie ta kolizja? Wiadomo, że nie. Banał, a może zrobić dzień. Pęka jak mydlana bańka cała ta bieganina, uciekające tramwaje, zimno i kiepski dzień. Tak to mi ludzie mogą wchodzić w paradę co dnia.

Lubię też, jak sobie pomagamy. Dziś pomogłam jednej dziewczynie, jednocześnie jednemu panu przeszkadzając. Dziewczyna biegła na tramwaj, a pan go prowadził. Stałam akurat na przystanku i nacisnęłam jej guzik, żeby zdążyła. Za samo podjęcie trudu gonitwy należy się przecież zdążyć. A te ułamki sekund chyba nikogo nie zbawią. Tak się cieszyła, że postanowiłam w miarę możliwości stać na końcu autobusu/tramwaju/przystanku żeby naciskać ludziom guziki. W sumie, może spieszą się w jakiejś ważnej sprawie? Może oczekuje potencjalny pracodawca. Albo potencjalna żona. Albo dziecko się rodzi. Nigdy nie wiadomo.

Lubię też jeszcze (dużo dziś lubienia) spotykać znajomych, których naprawdę lubię. Dziś spotkałam znajomego z autobusu i to wcale nie w autobusie. Na chwilę tylko, ale jakoś lubiłam. To zawsze jest zabawne i urocze. Potem pomyślałam sobie, że to znowu jest jakaś osobliwa sprawa. Znów wystarczyło po prostu poczekać. Kiedyś, całkiem dawno temu przecież, zastanawiałam się, kim jest ten ekscentryk i że może dobrze byłoby go znać. Tadaaam!
To może domu w Bieszczadach też się w końcu doczekam?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz