sobota, 8 października 2016
Wieczorem park z jednej strony jest całkiem ciemny - nie ma tam lamp. Biała guma moich trampek odbija się od księżyca. Od działek roznosi się zapach jabłek. Pachnie też tamtym jesiennym obłędem, najpierw Hiva, potem moim. Są zapachy, które nie tracą na sile, choć to przeszłość przecież. Potem kończy się obłęd i jabłka, a zaczynają światła, żółte, mokre liście i kasztany. Chodzę sobie z słuchawkami. Kiedyś robiłam to częściej, teraz odkąd Rinek już nie jest mobilny, rzadziej, za rzadko. Jak można nie mieć czasu iść na spacer? Zwłaszcza jesienią. Nie wiem, na czym upływają dni. Wiem już, kto kradnie czas (o tym kiedy indziej), bo to niemożliwe przecież, żeby na pieczeniu ciasta, obieraniu jabłek i układaniu zdjęć upłynął dzień cały. Czyli do grudnia też zleci prędko, a to dobrze, bo w grudniu Crippled Black Phoenix. Nie mogę się doczekać. Dobrze i niedobrze na coś czekać. Póki co planuję wyjazdy, spotkania, kolejne odwiedziny Hiva. I coś czuję, że za tydzień padniemy sobie z Chloe w ramiona i postawimy kropkę nad i, bo za tydzień może być bardzo. Nie wiem, jak, ale na pewno bardzo. Wracałam, nawet nie zmarznięta, przez ciemną klatkę, a małe kropeczki wizjerów zerkały na mnie niczym świetliki. A ja zerkałam na nie, wyobrażając sobie, co może się dziać za drzwiami. Ahm, po wczorajszym spotkaniu mam radę - uważajcie na listonoszy. Listonosz to osoba, którą traktujemy instrumentalnie. Ot, przynosi listy i paczki, podpisujemy papiery w miejscu, które nam wskaże, często nawet nie patrzeć na jego twarz. Ale on w tym czasie patrzy na nas. Obserwuje i zapamiętuje, a jeśli pracuje w danym rewirze długo, wie o nas więcej niż my sami o sobie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
nessun maggior dolore che ricordarsi del tempo felice nella miseria
OdpowiedzUsuń