niedziela, 16 października 2016

turystyka konferencyjna...

... mimo swoich licznych wad, ma też parę zalet. Można się przy okazji wyrwać, pozwiedzać, pospotykać. No i przy tym: punkt do punkta, a będzie kokosza, jak to z Wiceprezesem uważamy. Bardziej problematycznej konfy, niż ta w Gdańsku, nie pamiętam jednak. Ani bardziej barwnego wyjazdu uczelnianego. Pociągiem jechała grupa zaawansowanych wiekowo i procentowo, umilali współpasażerom przejazd. Na mojej stacji jeden z nich obwieścił bełkotliwie:
- Oho, Oliwa! Ja też jestem oliwa. 
Oliwa z oliwą miała wiele wspólnego, jak się okazało. Klimacik jak u nas na Dębcu. Mijając po drodze paru zawianych oraz złomiarzy, dotarłam do mojej kwaterki - uroczego hosteliku. Wcześniej dostałam wiadomość, że w recepcji nikogo nie będzie, jakie kody do drzwi i szafek, więc wchodzę, a tam pusto, dosyć zimno i wielce klimatycznie, że tak powiem. Od razu mi się spodobało. Weszłam od razu do kuchni, a tam siedział tęgi jegomość i popijał piwo z poznańskiego koncernu. Miły akcent. Ale była dopiero 14. Okazało się, że jegomość ów mieszka ze mną w pokoju. W całej 6stce tylko my dwoje. Był kucharzem (mięsnym), alkoholikiem, człekiem na zakręcie i w hostelu naszym mieszkał już miesiąc. Gościu z pokoju obok - pół roku. Od rana do wieczora pili, z czego stan mojego sąsiada wraz z upływem godzin nie zmieniał się, stan drugiego natomiast pogarszał podwójnie. Po hostelu kręcili się też ludziska z Algierii, Egiptu, Maroko... Bo jakiś projekt i często tam byli. Czy coś. Byli sympatyczni, zjedliśmy razem czekoladę. I poszłam się poszwendać. W międzyczasie zadzwonił do mnie Wiceprezes, że Roti martwi się o nas, a konkretnie o mnie, o sytuację mą trudną i o to, że czas wyjść za mąż, bo inaczej będzie jeszcze trudniej i że po prostu warto. Cóż. To miłe, że promotor martwi się i dostrzega, w czym problem. Ale z drugiej strony... No, nieważne. Potem z jednym wegusem (Marcinem - a to ci zaskoczenie...) pogadaliśmy na pachołku o różnych sprawach, połaziliśmy po plaży i zeżarliśmy wegeciacho. I wróciłam do hostelu, gdzie sąsiad mój nadal konsekwentnie wlewał w siebie Leszka. Siedzieliśmy więc razem do nocy w kuchni, on przy Leszku, ja przy herbacie z prądem, oglądaliśmy teledyski Nirvany i gadaliśmy. Pożyczył mi swoje klapki, bo miałam tylko skarpetki, śmiał się, żem wieśniara Grażynka i jakoś tam się dogadaliśmy, więc nie było mi już aż tak dziwnie kłaść się z nim w jednym pokoju. Właściwie miał tylko jedną wadę i nie była to namiętność do Leszka, ale chrapanie, głośne i nieprzerwane. Rankiem w hostelu zimno było pieruńsko - nie wiem, jak to znosiła tamtejsza kotka i jej kocięta (6dniowe!), którymi oliwy się opiekowały. Udałam się na uczelnię, na tę konfę. Chwilami było ciekawie, chwilami nudno. Na obiad dali mi ziemniaki z warzywami - chcieli rybę, ale wyjaśniłam, że to przecież też mięso, czemu za bardzo nie chcieli dać wiary. Urwałam się potem na spacer z wegusem kolejnym - połaziliśmy po parku, poprztykaliśmy się o filozofię (sic!), pogadaliśmy o Bieszczadach, Szpaku i innych hipach. I poszłam, dla odmiany, na bankiet. Nie dla mnie jednak takie imprezy - wpierw wszyscy mają kij w tyłku, potem się narąbią i rzucają niesmaczne żarty albo nawijają o polityce wciąż i wciąż. Jeden psor z 18 razy powtórzył mi, że mogę pić, bo wódka jest wegańska. Eheheheh. Wróciłam więc do mojego hosteliku, do sąsiada i jego Leszków. Poopowiadaliśmy sobie historyjki z dzieciństwa i poszłam spać. W piątek z ludźmi z uczelni jeździliśmy po Gdyni, łaziliśmy po portach i statkach. Specyficzny świat. Pewnie gdybym facetem była, pociągałby mnie. To nie góry, ale też można jakoś tak... zwiać, być ponad wszystkim. Potem koniec konfy był, odwaliłam swój referacik i generalnie było spoko, choć mam wrażenie, że jako kulturoznawca wszędzie jestem ufoludem. Kompletnie inaczej widzę pewne rzeczy i to naprawdę chodzi wyjątkowo nie o moje na świat patrzenie, ale o ten kierunek właśnie. No trudno, mi to pasuje. A potem pojechałam na główny. Spałam tam parę lat temu, po koncercie, ale jakoś inaczej to wszystko teraz wyglądało. W przejściu podziemnym siedziała dziewczyna w dredach i grała na gitarze. Dredy miała czarne i bardzo długie, grała kawałki dość wyszukane i wyglądała jak młoda Linda Perry. Śpiewała trochę inaczej, ale i tak fajnie. Była przy tym taka ładna i radosna, uśmiechała się do ludzi i z takim oddaniem robiła swoje, że rzuciłam jej kasę dwa razy. I stałam tam, słuchałam, patrzyłam i napawałam oczy, uszy i serce nią. Aż ktoś przemaszerował pomiędzy nią a mną. Poszłam za nim. Stanął przy kiosku, ja za nim. Kupił coś, odebrał resztę, odsunął się i chyba zorientował, że stoję za nim, bo odwrócił się wreszcie i spojrzał na mnie. Przywitaliśmy się czy coś w tym stylu, inaczej niż dotąd, jakbym była trędowata albo w kruchej skorupce. Albo jedno i drugie. I poszliśmy. Tu nie pasowały knajpy, wybrzeża, pachołki, parki. W miejsce dziwne trafiliśmy, bezczas, krople, mewy, liście, smyczki. I grzane wino. Można było leżeć na workach godzinami i w cieple i bez ludzi - jakże się dobrze złożyło. W tych workach styropianowe kulki skrzypiały niekiedy, rozedrgane. Później noc była, frytki, ławki, toitoie i zbiegi okoliczności. Przypadki, w które się nie da wierzyć. Zahaczyłam o mój hostel - oliwy okupowały korytarz, sąsiad odegrał kazanie ojca do córki i poszliśmy jeszcze, żegnać się niby. Spełniłam groźbę naszą z lipca jeszcze i się ostatecznie pożegnaliśmy dopiero po długiej włóczędze. Wciąż w skorupce. Późno już było, wszyscy spali i chrapali. Leżałam i słuchałam, odpędzając myśli. 
O, co to się włączyło, kapkę a propos nawet.
Mój ulubiony chór. W miarę nowe nagranie. Na starszych dziewczyny są takie młode, świeże i niewinne. Raptem 5 lat później tęższe, w makijażu, niektóre w ciąży, trochę... brzydsze? Ale wciąż jest ten rys szlachetności. Lubię zgadywać, która jest która, porównując nagrania. 
Anyway, rano polazłam do sklepu, m.in. po pożegnalnego Leszka. Z sąsiadem pojechaliśmy razem SKMką, on Leszka wysączył w pociągu, uściskaliśmy się i wysiadłam. Z wegusem połazić po Wrzeszczu i obiad zjeść. Pod względem towarzyskim Gdańsk sprzyjał mi bardzo, bardziej niż Poznań niekiedy. 4 dni, 4 spotkania. Z wegusami jest o tyle łatwo, że w mig nas wiele łączy i nie trzeba szukać pretekstu do spotkania, nawet, jak się znamy tylko z jakiegoś forum. To oczywiste - jesteśmy nawzajem w swoich miastach, więc pokazujemy sobie wege knajpy. Te gdańskie już znam. 
I wróciłam wreszcie, acz niechętnie. Te parę dni wystarczyło mi przecież, żeby się przyzwyczaić i przywiązać - do dege-hostelu, kociąt, pętli tramwajowej, wiatru, sąsiada, krzyku mew. W przedziale jakiś młodziak naprzeciw mnie. Caluśką drogę miał słuchawki i gapił się w telefon, a ja - w chwilach wolnych od spania - w okno lub na niego. Miał ładne słomkowe włosy i silną, dużą, mocną głowę, kwadratową szczękę i masywne uda. Miło się na niego patrzyło. Ale nie był chudy i długi. Potem dosiadł się jeszcze jeden - też z słuchawkami i telefonem. Nie słyszeli więc moich głębokich westchnień. Włączyłam sobie muzykę, żeby też ich nie słyszeć, ale w letnim przypływie wszystkiego, nierozsądku przede wszystkim, wrzuciłam wiele niepotrzebnych kawałków, które za bardzo są wspomnieniowe. Powrót do przeszłości i to podwójny:

Bo letni i bo kilkunastoletni. Hah, i ten tytuł albumu. No cóż. Przypadek przecież. Jakkolwiek by ten kawałek (i cały zespół) był... średni, to kocham go. Linoskoczek bardzo go lubił i słuchał w swoich lepszych momentach gorszych okresów. A ja z nim, jesiennymi wieczorami, gdzieś w aucie, choćby pod blokiem. A potem latem usłyszałam, po ponad dekadzie i też słuchaliśmy. A niektórzy mieli małą wojnę. Bo niektórzy zawsze ją mają. Niektórzy bardzo wyraźnie w swej duszy słyszą głos, z którym starają się żyć w zgodzie. Tacy ludzie albo tracą rozum, albo stają się legendą. Chyba nadchodzi sezon na "Wichry".

8 komentarzy:

  1. to w takim razie czym się różni spotkanie takiego "wegusa" od normalnej osoby? i mam wrażenie że spoatkanie z tym drugim było bardzoej owocniejsze?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od normalnej osoby - no nieźle powiedziane ;) To my nie jesteśmy normalni? Różni się tym, że wegusy mają wspólnego bzika. A wiadomo, że jak się ma wspólnego bzika, tematy się znajdują w mig, nigdy się nie kończą i od razu jesteśmy sobie jakoś tam bliscy.
      Spotkanie z tym drugim było traumatyczne ;)

      Usuń
  2. prosze nie zrozum mnie zle, to tylko slowo, sam przygladam sie tematowi diety wegetarianskiej od dluga... czemu traumatyczne?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem wiem, żartuję sobie.
      A czemu się przyglądasz? Spróbuj po prostu!
      Dlatego traumatyczne, że to postać z Cudownego Czwartku, o który też wypytywałeś ;)

      Usuń
    2. czyli wegus nr.2 reprezentowal swoim charakterem postać z tej powiesci? czyli zakochał się w Tobie podczas tych dwóch dni spotkan? nie znam ksiazki, tylko recenzja z netu: "Widzisz, jeśli mężczyzna podrywa jakąś dziewczynę i zakochuje się w niej, to jednocześnie zakochuje się w czymś, co tkwi w nim samym, a z nią ma to bardzo niewiele wspólnego. Przypomina mu matkę albo jest blondynką, a on śmiertelnie boi się brunetek. A może chce po prostu spłacić stare zobowiązania. Bywa i tak, że nie jest całkiem pewny swej męskości i musi to sobie udowodnić."

      Usuń
    3. Nie nie nie, wszystko mylisz :D Wegusy to jedno, a człek, który mnie przyprawia o traumę to drugie. I to on był tym charakterem z Cudownego Czwartku, acz nie z powieści, a z tego czwartku woodstockowego, o który tak dopytywałeś. Ufff... ;)

      Usuń
  3. czyli pojednanie? :) szczesliwe zakonczenie i wrociliscie do siebie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niiiiieee. Nie trzeba się było jednać. Nie było rozstań, nie było powrotów i generalnie jest tylko trauma i trochę zabawnych wspomnień. I niniejszym obwieszczam Ci, że nie zamierzam tego dłużej drążyć.

      Usuń