- Oho, Oliwa! Ja też jestem oliwa.
Oliwa z oliwą miała wiele wspólnego, jak się okazało. Klimacik jak u nas na Dębcu. Mijając po drodze paru zawianych oraz złomiarzy, dotarłam do mojej kwaterki - uroczego hosteliku. Wcześniej dostałam wiadomość, że w recepcji nikogo nie będzie, jakie kody do drzwi i szafek, więc wchodzę, a tam pusto, dosyć zimno i wielce klimatycznie, że tak powiem. Od razu mi się spodobało. Weszłam od razu do kuchni, a tam siedział tęgi jegomość i popijał piwo z poznańskiego koncernu. Miły akcent. Ale była dopiero 14. Okazało się, że jegomość ów mieszka ze mną w pokoju. W całej 6stce tylko my dwoje. Był kucharzem (mięsnym), alkoholikiem, człekiem na zakręcie i w hostelu naszym mieszkał już miesiąc. Gościu z pokoju obok - pół roku. Od rana do wieczora pili, z czego stan mojego sąsiada wraz z upływem godzin nie zmieniał się, stan drugiego natomiast pogarszał podwójnie. Po hostelu kręcili się też ludziska z Algierii, Egiptu, Maroko... Bo jakiś projekt i często tam byli. Czy coś. Byli sympatyczni, zjedliśmy razem czekoladę. I poszłam się poszwendać. W międzyczasie zadzwonił do mnie Wiceprezes, że Roti martwi się o nas, a konkretnie o mnie, o sytuację mą trudną i o to, że czas wyjść za mąż, bo inaczej będzie jeszcze trudniej i że po prostu warto. Cóż. To miłe, że promotor martwi się i dostrzega, w czym problem. Ale z drugiej strony... No, nieważne. Potem z jednym wegusem (Marcinem - a to ci zaskoczenie...) pogadaliśmy na pachołku o różnych sprawach, połaziliśmy po plaży i zeżarliśmy wegeciacho. I wróciłam do hostelu, gdzie sąsiad mój nadal konsekwentnie wlewał w siebie Leszka. Siedzieliśmy więc razem do nocy w kuchni, on przy Leszku, ja przy herbacie z prądem, oglądaliśmy teledyski Nirvany i gadaliśmy. Pożyczył mi swoje klapki, bo miałam tylko skarpetki, śmiał się, żem wieśniara Grażynka i jakoś tam się dogadaliśmy, więc nie było mi już aż tak dziwnie kłaść się z nim w jednym pokoju. Właściwie miał tylko jedną wadę i nie była to namiętność do Leszka, ale chrapanie, głośne i nieprzerwane. Rankiem w hostelu zimno było pieruńsko - nie wiem, jak to znosiła tamtejsza kotka i jej kocięta (6dniowe!), którymi oliwy się opiekowały. Udałam się na uczelnię, na tę konfę. Chwilami było ciekawie, chwilami nudno. Na obiad dali mi ziemniaki z warzywami - chcieli rybę, ale wyjaśniłam, że to przecież też mięso, czemu za bardzo nie chcieli dać wiary. Urwałam się potem na spacer z wegusem kolejnym - połaziliśmy po parku, poprztykaliśmy się o filozofię (sic!), pogadaliśmy o Bieszczadach, Szpaku i innych hipach. I poszłam, dla odmiany, na bankiet. Nie dla mnie jednak takie imprezy - wpierw wszyscy mają kij w tyłku, potem się narąbią i rzucają niesmaczne żarty albo nawijają o polityce wciąż i wciąż. Jeden psor z 18 razy powtórzył mi, że mogę pić, bo wódka jest wegańska. Eheheheh. Wróciłam więc do mojego hosteliku, do sąsiada i jego Leszków. Poopowiadaliśmy sobie historyjki z dzieciństwa i poszłam spać. W piątek z ludźmi z uczelni jeździliśmy po Gdyni, łaziliśmy po portach i statkach. Specyficzny świat. Pewnie gdybym facetem była, pociągałby mnie. To nie góry, ale też można jakoś tak... zwiać, być ponad wszystkim. Potem koniec konfy był, odwaliłam swój referacik i generalnie było spoko, choć mam wrażenie, że jako kulturoznawca wszędzie jestem ufoludem. Kompletnie inaczej widzę pewne rzeczy i to naprawdę chodzi wyjątkowo nie o moje na świat patrzenie, ale o ten kierunek właśnie. No trudno, mi to pasuje. A potem pojechałam na główny. Spałam tam parę lat temu, po koncercie, ale jakoś inaczej to wszystko teraz wyglądało. W przejściu podziemnym siedziała dziewczyna w dredach i grała na gitarze. Dredy miała czarne i bardzo długie, grała kawałki dość wyszukane i wyglądała jak młoda Linda Perry. Śpiewała trochę inaczej, ale i tak fajnie. Była przy tym taka ładna i radosna, uśmiechała się do ludzi i z takim oddaniem robiła swoje, że rzuciłam jej kasę dwa razy. I stałam tam, słuchałam, patrzyłam i napawałam oczy, uszy i serce nią. Aż ktoś przemaszerował pomiędzy nią a mną. Poszłam za nim. Stanął przy kiosku, ja za nim. Kupił coś, odebrał resztę, odsunął się i chyba zorientował, że stoję za nim, bo odwrócił się wreszcie i spojrzał na mnie. Przywitaliśmy się czy coś w tym stylu, inaczej niż dotąd, jakbym była trędowata albo w kruchej skorupce. Albo jedno i drugie. I poszliśmy. Tu nie pasowały knajpy, wybrzeża, pachołki, parki. W miejsce dziwne trafiliśmy, bezczas, krople, mewy, liście, smyczki. I grzane wino. Można było leżeć na workach godzinami i w cieple i bez ludzi - jakże się dobrze złożyło. W tych workach styropianowe kulki skrzypiały niekiedy, rozedrgane. Później noc była, frytki, ławki, toitoie i zbiegi okoliczności. Przypadki, w które się nie da wierzyć. Zahaczyłam o mój hostel - oliwy okupowały korytarz, sąsiad odegrał kazanie ojca do córki i poszliśmy jeszcze, żegnać się niby. Spełniłam groźbę naszą z lipca jeszcze i się ostatecznie pożegnaliśmy dopiero po długiej włóczędze. Wciąż w skorupce. Późno już było, wszyscy spali i chrapali. Leżałam i słuchałam, odpędzając myśli.
O, co to się włączyło, kapkę a propos nawet.
Mój ulubiony chór. W miarę nowe nagranie. Na starszych dziewczyny są takie młode, świeże i niewinne. Raptem 5 lat później tęższe, w makijażu, niektóre w ciąży, trochę... brzydsze? Ale wciąż jest ten rys szlachetności. Lubię zgadywać, która jest która, porównując nagrania.
Anyway, rano polazłam do sklepu, m.in. po pożegnalnego Leszka. Z sąsiadem pojechaliśmy razem SKMką, on Leszka wysączył w pociągu, uściskaliśmy się i wysiadłam. Z wegusem połazić po Wrzeszczu i obiad zjeść. Pod względem towarzyskim Gdańsk sprzyjał mi bardzo, bardziej niż Poznań niekiedy. 4 dni, 4 spotkania. Z wegusami jest o tyle łatwo, że w mig nas wiele łączy i nie trzeba szukać pretekstu do spotkania, nawet, jak się znamy tylko z jakiegoś forum. To oczywiste - jesteśmy nawzajem w swoich miastach, więc pokazujemy sobie wege knajpy. Te gdańskie już znam.
I wróciłam wreszcie, acz niechętnie. Te parę dni wystarczyło mi przecież, żeby się przyzwyczaić i przywiązać - do dege-hostelu, kociąt, pętli tramwajowej, wiatru, sąsiada, krzyku mew. W przedziale jakiś młodziak naprzeciw mnie. Caluśką drogę miał słuchawki i gapił się w telefon, a ja - w chwilach wolnych od spania - w okno lub na niego. Miał ładne słomkowe włosy i silną, dużą, mocną głowę, kwadratową szczękę i masywne uda. Miło się na niego patrzyło. Ale nie był chudy i długi. Potem dosiadł się jeszcze jeden - też z słuchawkami i telefonem. Nie słyszeli więc moich głębokich westchnień. Włączyłam sobie muzykę, żeby też ich nie słyszeć, ale w letnim przypływie wszystkiego, nierozsądku przede wszystkim, wrzuciłam wiele niepotrzebnych kawałków, które za bardzo są wspomnieniowe. Powrót do przeszłości i to podwójny:
Bo letni i bo kilkunastoletni. Hah, i ten tytuł albumu. No cóż. Przypadek przecież. Jakkolwiek by ten kawałek (i cały zespół) był... średni, to kocham go. Linoskoczek bardzo go lubił i słuchał w swoich lepszych momentach gorszych okresów. A ja z nim, jesiennymi wieczorami, gdzieś w aucie, choćby pod blokiem. A potem latem usłyszałam, po ponad dekadzie i też słuchaliśmy. A niektórzy mieli małą wojnę. Bo niektórzy zawsze ją mają. Niektórzy bardzo wyraźnie w swej duszy słyszą głos, z którym starają się żyć w zgodzie. Tacy ludzie albo tracą rozum, albo stają się legendą. Chyba nadchodzi sezon na "Wichry".
to w takim razie czym się różni spotkanie takiego "wegusa" od normalnej osoby? i mam wrażenie że spoatkanie z tym drugim było bardzoej owocniejsze?
OdpowiedzUsuńOd normalnej osoby - no nieźle powiedziane ;) To my nie jesteśmy normalni? Różni się tym, że wegusy mają wspólnego bzika. A wiadomo, że jak się ma wspólnego bzika, tematy się znajdują w mig, nigdy się nie kończą i od razu jesteśmy sobie jakoś tam bliscy.
UsuńSpotkanie z tym drugim było traumatyczne ;)
prosze nie zrozum mnie zle, to tylko slowo, sam przygladam sie tematowi diety wegetarianskiej od dluga... czemu traumatyczne?
OdpowiedzUsuńWiem wiem, żartuję sobie.
UsuńA czemu się przyglądasz? Spróbuj po prostu!
Dlatego traumatyczne, że to postać z Cudownego Czwartku, o który też wypytywałeś ;)
czyli wegus nr.2 reprezentowal swoim charakterem postać z tej powiesci? czyli zakochał się w Tobie podczas tych dwóch dni spotkan? nie znam ksiazki, tylko recenzja z netu: "Widzisz, jeśli mężczyzna podrywa jakąś dziewczynę i zakochuje się w niej, to jednocześnie zakochuje się w czymś, co tkwi w nim samym, a z nią ma to bardzo niewiele wspólnego. Przypomina mu matkę albo jest blondynką, a on śmiertelnie boi się brunetek. A może chce po prostu spłacić stare zobowiązania. Bywa i tak, że nie jest całkiem pewny swej męskości i musi to sobie udowodnić."
UsuńNie nie nie, wszystko mylisz :D Wegusy to jedno, a człek, który mnie przyprawia o traumę to drugie. I to on był tym charakterem z Cudownego Czwartku, acz nie z powieści, a z tego czwartku woodstockowego, o który tak dopytywałeś. Ufff... ;)
Usuńczyli pojednanie? :) szczesliwe zakonczenie i wrociliscie do siebie :)
OdpowiedzUsuńNiiiiieee. Nie trzeba się było jednać. Nie było rozstań, nie było powrotów i generalnie jest tylko trauma i trochę zabawnych wspomnień. I niniejszym obwieszczam Ci, że nie zamierzam tego dłużej drążyć.
Usuń