poniedziałek, 19 września 2016

2 miesiące później.

Marzną wieczorem stopy i nie bardzo już śpi się przy otwartym oknie. Za to pięknie żółkną liście i łagodnieje się ściskając kubek z gorącą kawą. Albo kieliszek z kawówką, choć nie tak dobrą jak ta bieszczadzka. Koniec długich letnich wieczorów i długich letnich spacerów. Także dlatego, że pchlarz zaniemógł kompletnie. Właściwie nie umie już chodzić, znoszę go na trawę i tam wygląda jak pierwszy raz na łyżwach. Powoli gaśnie sobie i nawet chyba o tym nie wie, a z pewnością nie przyjmuje do wiadomości, pozostając w dalszym ciągu w znakomitym humorze i zachowując się jak szczeniak. Biedak. Będzie jeszcze wspólna zima?
Nie ma co smęcić jednak, bo weekend za nami wyjątkowo udany. Bardzo lubię nasze rodzinne przygody, zwłaszcza wycieczki, choćby nawet do stolicy. Nawet znajomego z Poznania fajnie się odwiedzało, o naszej żonie woodstockowej już nie mówiąc nawet. Już po drodze bawiliśmy się świetnie, śpiewając kazikowych sowietów, słuchając w radiu naszego jąkającego się dziekana, a potem dennych piosenek. Potem ugościł nas Bourbona kum, a potem udaliśmy się pod wskazany adres - Bourbon w stroju harcerza, a ja w jutowym worku, z zieloną twarzą, prowadząc na stryczku siną Tequilę. Żona nasza była wielce rada z naszej obecności. Można? Można! Tak mówiła. Bo z nami nie ma żartów, jak mówimy, że będziemy, to jesteśmy. Był też kapelusznik, czyli Metaksa. Potem przyszła druga driada i jej luby - niby Gandalf, ale i tak mówiliśmy do niego per Mojżesz albo Józef. Tak wyglądał. Bourbon, jak się okazało, przypominał bardziej Che Guevarę niż harcerza. Było pyszne jedzenie, domowe wino, nasze wino zagłady, tańczyliśmy zorbę, Bourbon i Metaksa zgubili dwa psy naszej żony, a psy to były wielkie, więc musieli się bardzo starać, chlipałyśmy trochę z Tequilą do 'Creep', dzwonił Korek i krzyczał, że zaraz będzie ciemno, Łycha wlała Bourbonowi nalewkę do oka i generalnie było przesympatycznie. Wróciliśmy taksą, mając bezsensownie zakupione bilety na metro. I włamałyśmy się z Tequilą na strzeżone osiedle, Bourbon nazwał nas penerami i był zażenowany. Jego kum przygotował nam piękne posłanie, na którym tłoczyliśmy się wesoło - ja w środku. Potem nadszedł poranek następnego dnia, a wiadomo, jak wyglądają takie poranki. Poszliśmy do sklepu, ale jakoś nie umieliśmy nic kupić, potem ja siedziałam w parku i marzłam. Miałam sandały i wciąż trochę zieleni na sobie. Ale Metaksa się zjawił i zapomniałam o tych niedogodnościach. Nie mogliśmy zebrać myśli, ale było przemiło, bo to piękny park, wczesna jesień, leniwe niedzielne popołudnie i znajomość z Woodstocku. Później się zrobiło zimno jak diabli, więc wracaliśmy objęci i smutni, bo pożegnania są do bani. I odjechaliśmy. Z powrotem podróż też była zacna - robiliśmy bezsensowne wycieczki po stacjach benzynowych, śpiewaliśmy, że chcemy być sową, a potem Tequila i ja poryczałyśmy się przy Kabanosie. "Mamo jest mi tu dobrze" oczywiście. Szlochałyśmy jak opętane. Urocza wycieczka. To naprawdę klawe, że się znamy i jesteśmy zupełnie niepoważni, ale jednak czasem mówimy serio. Oby nam tak zostało, oby nigdy nie zdziadzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz