niedziela, 24 lipca 2016



Nadeszło lato, Słoneczne Wino leży w pogotowiu, przydałby się też zapach świeżo koszonej trawy, ale obawiam się, że ten dane mi będzie poczuć albo we wrześniu albo dopiero w przyszłym roku. Wprowadziłem własną stratygrafię, trójdzielną, a w każdej wydzielonej części powinienem nosić inne nazwisko, bo niemożliwym jest, że wszystkie te doświadczenia dotyczą tej samej persony. Ale nie mam zamiaru się teraz tu rozpisywać o tym, jak to się zmieniało – kto jak nie Ty wie to lepiej? Czasem, chociaż teraz już znacznie rzadziej, miewam wrażenie, że lepiej się orientujesz w tym, co się ze mną dzieje ode mnie. Rozmawialiśmy niedawno. Co za beznadziejne czasy (albo my?), skoro tak beznamiętnie podchodzimy do kwestii wzajemnego stąd odchodzenia. Ale może po prostu sobie nie wierzymy? A może jest tak, jak powinno być z każdym – wtrąciliśmy ten temat z egzystencjalnym chłodem do kategorii czysto ludzkich i dzięki temu od dawna nas on nie mierzi? Mierzi to piękne słowo, trochę to zasługa Kazika. Wierzę natomiast w to, co mówiłem ostatnio – jestem na tym etapie, gdzie niczego nie odpuszczam, wszystko staram się naprawiać, a przynajmniej utrzymać w stanie nie gorszym od obecnego. Pielęgnować. Trzyma mnie ten stan już relatywnie długo, ale boję się, że to albo jedynie tymczasowe albo stymulowane i podsycane tym miejscem. Ale może to naprawdę piękny efekt ostatniego dziesięciomiesięcznego okresu? Mam nadzieję, że to po prostu ja, a mój jungowski czterdziesty szósty chromosom jest już w drodze.
O niej napiszę tylko w tym jednym miejscu. Paryż mogę zdecydowanie zaliczyć do najbardziej wstrząsających wyjazdów w życiu. Więcej – okresów w życiu. Gdyby można było krwawić ze szczęścia, leżałbym w Morzu Czerwonym, nieopodal Martwego.  Jednak krew zawsze musi się w moim życiu przelewać, od brzegu do brzegu, jak wzbierająca rzeka. Nigdy nie cierpiałem bardziej niż przez te trzy dni, chodząc nocami wzdłuż Sekwany, trzymając jej głowę, gdy zasypiała w Notre-Dame czy metrze, wreszcie – zasypiając i budząc się z nią w tym samym łóżku i wiedząc, że to nie moje, że myśli i czyny, wcale nie te lubieżne, są mi zakazane. Moja głowa rozpoczęła testy wytrzymałościowe mojej somy. Mój umysł to płatny morderca, tyle, że moje ciało zaskakuje mnie z każdym dniem i przyjmuje te ciosy niczym Rocky Balboa – niemal ze znużeniem. Ostatnio wręcz zacząłem żałować, że jest tak silne, przecież to wbrew naturze. Powinienem już dawno był poważnie zachorować. Powiedziała, że ją wykorzystuję, ale wtuliła się i zasnęła. Tym kwadransem musiałem naładować baterie, tylko na ile? Miesiąc? Rok? Wieczność? Wszystko to skończyło się dłuższą rozmową przed wyjazdem, w której znów usłyszałem to, co poprzednio. Pomimo takiej wzajemnej (?) fascynacji i dopasowania. Albo dobrzy znajomi, bo przyjaciółmi już nie będziemy, albo zerwanie kontaktu. Wybór, którego nikt się nie podjął, bo każdy pragnie jeszcze czegoś innego. I chociaż obecnie piszemy dość często, to nie wiem, co z tym będzie dalej. Ja wiem tylko tyle, że teraz muszę się dystansować i dać jej odczuć mój brak, a za rok, jeśli się nic nie zmieni, zaproponować jej zamieszkanie tam. I wiem, że propozycję odrzuci, ale nie wiem, jak to na mnie wpłynie i co wtedy uczynię. Najgorsze jest to, że ja nieustannie wierzę, bo mam od początku głupie przekonanie, że to się po prostu wszystko dobrze skończy. Infantylnie optymistyczne, prawda? Lekarstwo dla śmiertelnie chorego leżące za szybą wystawy, będące zbyt drogie, bym mógł sobie na nie pozwolić. I patrzysz na ostatnią chyba rzecz, która może cię uratować, która jest na wyciągnięcie ręki, która nie będzie ci dana. I jeszcze raz – lekarstwo, czyli ona jako ona, ona jako pomoc oraz ona niosąca zapewnienie o twojej wartości. Której na ten moment być nie może.
Znasz już z opowieści ludzi stąd. Miejsce perfekcyjne dla osób z problemami z samooceną, bardzo szybko zaczyna się większością gardzić, nawet pomimo świadomości generalizacji, której się automatycznie dokonuje. I pośród tych (pod)ludzi wybijał się jeden ze sprzątaczy, którego widywałem prawie codziennie, zawsze uśmiechniętego i pracującego. Dotychczas wymienialiśmy się tylko grzecznościami, ale ostatnio rozmawialimy chociaż przez moment za każdym razem, gdy się tylko widzieliśmy. Historię opiszę chronologicznie, na tyle dokładnie, na ile to po tych kilku dyskusjach możliwe. Ma na imię Zorkan, ma 42 lata i jest spod Budapesztu. Był żonaty przez dziewięć lat, ale już po czterech ich relacja zaczęła się psuć i w końcu żona go zostawiła i wyprowadziła się do innego mężczyzny. Czekał na nią rok, ale się nie doczekał. Mieli więc sprawę o podział majątku (rozwód mieli później), jednak tak się ona przeciągała i chyba na tyle ją kochał, że zostawił jej i córce wszystko – mieszkanie i pieniądze – a sam wyleciał do Nepalu, gdzie przez 14 lat żył u boku mnichów i poznawał ich filozofię. W międzyczasie podróżował i w Bhutanie poznał kobietę, która jest od 2 lat jego żoną – ślub wzięli w Tajlandii, a ona dzięki temu ma węgierski paszport. Gdy zabrakło mu pieniędzy, po prostu znalazł agencję i zgodził się przyjąć pierwszą ofertę, którą mu zaoferowano. Wszystko mu jedno, gdzie pracuje i co musi robić. Nie wiem, czy jest wyznawcą nauki, której tyle lat doświadczał, ale to wszystko, co opowiadał – o wywróceniu perspektywy do góry nogami czy postrzeganiu rzeczywistości jako ciągłej iluzji – tłumaczyłoby jego postawę. A ja już kiedyś miałem chwilowy pociąg do tamtych stron, może ponownie warto się nad tym zastanowić? Tym razem miałbym już jakieś doświadczenie, wolność w podejmowaniu decyzji, dużą dawkę samodzielności, zaplecze finansowe i coraz wyraźniej zarysowujący się powód. Takie zniknięcie na dekadę byłoby niemal jak symboliczna śmierć, może doczekałbym się nawet cenotafu? Chyba zaproszę go na herbatę i porozmawiam o tym dokładniej. Wiesz, trochę w niektórych pomysłach zaczynam odpływać za daleko od brzegu normalności. Tak jak mówiłem, po powrocie do Polski chcę się udać w pieszą podróż wzdłuż Adriatyku. Nic zaskakującego. 1100Km w dokładnie 40 dni. Nic zaskakującego. Bez jedzenia. Odpłynąłem. Moje planowane kroki stają się coraz bardziej skrajne, możliwości coraz bardziej krańcowe. A któryś przecież zostanie podjęty.
Ale nawet pomimo tego wszystkiego wydaje mi się, że zachowuję już względny spokój, uczę się cierpliwości i opanowania (ale w tych sprawach kluczowych – drobiazgi dalej mnie irytują), nie stresuję się tak tym, co będzie. Jakbym wyszedł spod skrzydeł czasu; pogodzony ze swoją winą i świadomy, że za każde zawahanie i błędny krok nie zasługuję na to, co ma lub może mieć większość – bo sam sobie tak zawiesiłem poprzeczkę, a przecież na żadnym turnieju nie jest dozwolone jej ponowne obniżenie. Zresztą, nie chciałbym tego zrobić. Albo się to powiedzie, czymkolwiek owo TO jest albo nie jestem tego wart. Oba scenariusze koją na swój sposób, bo dają wreszcie jakieś odpowiedzi – co mogę i ile mogę będąc tym, kogo ulepiłem do tej pory. Ogarnia mnie chmura determinizmu, nie potrzebuję już rozważać nad żadnym sensem. Po prostu czynię to, co sobie roję i albo to za pozwoleniem losu wyjdzie albo żyję w fałszywym przekonaniu pełnienia jakiejś funkcji, a to wszystko co robię, nie jest nic warte, a wtedy nie będę płakać w momencie niepowodzenia – bo nad czym? Kolejnym błędnym założeniem? Zresztą, nie mogę całe życie tułać się od błędu do błędu. Kocham Becketta, ale nie chcę skończyć jak Krapp, co nagranie wyśmiewający się z tego idioty z taśmy, którym dopiero co był. Chcę i życzę tego sobie, żeby ta cała sceneria była już ostatnią w razie tragicznej pomyłki. Ostatnią taśmą Krappa.
Leci Crippled Black Phoenix. Skończyłem właśnie rozmawiać ze wszystkimi. To zły wieczór. Jeden z tych, gdy najmniejszy czyiś gest, jedna internetowa buźka sprawiają, że czuję się niepotrzebnym idiotą. I rzucam się wewnątrz z pytaniami – potrzebują cię, bo cię potrzebują czy potrzebują, bo TY ich potrzebujesz i przerzucasz tę potrzebę na nich? Jak długo się będę łudził, że inni odczuwają podobnie? I nie wiem, co robić – odzywać się dalej? Milczeć i dać im się cieszyć ich życiem, nie zadręczając moim? Ciebie to również dotyczy. A może kłamię i dokładnie wiem, co w tym wypadku zrobię? Myślę, że wiem. I trochę już nie mogę się doczekać tych czasów diametralnych zmian, a trochę oczywiście one odstraszają. Tyle się wyjaśni. Ale co, gdy nikt nie zauważy? Przejdzie do codzienności szybko i sprawnie? Rok, dwa, pięć czy dwadzieścia bycia, trwania w czyimś życiu, na każde słowo, a potem wyłączasz komputer i nie istniejesz. Nie istniejesz. O większości w tym momencie można zapomnieć – czy to nie tragikomiczne? Tragiczne...
Samotność i wyobcowanie. Tego całe życie bał się najbardziej Conrad, tego bał się Russel. Tego się boję ja, ale dodałbym na szczycie listy coś jeszcze – zbędność. Obawa, że nikt nawet nie zapyta po zniknięciu jest przytłaczająca. Tyle czasu poświęconego... Zastanawiałem się, czy też taki jestem lub byłem. Uważam, że nie, ale nawet jeśli, to na pewno nie będę. Nie chcę. Chcę pamiętać, chcę czuć, być przy. A największą w tym przeszkodą jest sam początek tematu – obawa, czy reszta tego chce. Mnie. I tworzy się koło, a ja nie potrafię się przekonać, że tak. Mało kto się nawet stara. Ten mój wieczny sentyment i staranie nawet wtedy, gdy inni zapominają. Płaszczenie się, okazywanie słabości, bezbronność. Kilka dni temu po raz kolejny napisałem do J. - w końcu odpisała. Podziękowała za moją wytrwałość. Powód milczenia? Robi karierę i chce się skupić tylko na niej. Imię. Nazwisko. Podpis. Pieczątka. Zbędny. A przeszłość do kosza. Po co ja to wszystko wypisuję? Przecież to się skończy. Cały ten ustęp to ten cholerny wieczór. To przychodzi cyklicznie jak przypływ i odpływ. Naciera niemal co dzień i atakuje albo od strony egzystencjalnej, co skłania do przemyśleń i trawi, ale wolno, albo od uczuciowej, a wtedy targa mną huragan niemocy. Cóż, niszczą i krople i wodospady. Dobrze mi teraz, bo odpowiedzialność zrzuciłem na przyszły rok. Wyobrażasz sobie, co się będzie działo wtedy? Chciałbym wierzyć w to, że zaskoczy mnie coś do tego czasu, ale u mnie cuda się naprawdę nie zdarzają.
Chrystus i Judasz, dopiero u Kazantzakisa zauważyłem ich uderzająco podobną rolę. Obaj nienawidzeni przez swoich braci – Jezus do momentu ukrzyżowania, za to, że jako syn cieśli wykonywał krzyże do wieszania zelotów, zaś Judasz od tego momentu, za wydanie Jezusa. I wszyscy trwają w przekonaniu, że Jezus ma gorzej. On przecież zmartwychwstaje, tak jak i opinia o nim. A Judasz? Najszczerzej kochający i najbardziej oddany, wybrany przez Jezusa spośród reszty, najpierw dokonuje gwałtu na samych uczuciach, a potem skazują go na ziemską wieczną nienawiść. Co za podła rola. Moja mnie przerasta, raz nawet prawie zadzwoniłem. Czekanie, ciągłe czekanie. Czekanie na cuda, które nie nastąpią. Czekanie na to, by przesunąć datę i mieć na co czekać. „Przez ile lat, Boże Abrahama, waliłeś w nas jutrem? Jutro!”
Oby Tobie dane było coś doświadczyć dzisiaj. Bo jutro to tylko kolejne kuszenie.



PS Jest jutro. A ja mam pełne przekonanie, że wszystko wyjdzie. Wszystko. I dostanę lekarstwo. Ale jutro, jutro...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz