Nadeszło lato,
Słoneczne Wino leży w pogotowiu, przydałby się też zapach świeżo koszonej trawy, ale
obawiam się, że ten dane mi będzie poczuć albo we wrześniu albo
dopiero w przyszłym roku. Wprowadziłem
własną stratygrafię, trójdzielną, a w każdej wydzielonej części
powinienem nosić inne nazwisko, bo niemożliwym jest, że wszystkie
te doświadczenia dotyczą tej samej persony. Ale nie mam zamiaru
się teraz tu rozpisywać o tym, jak to się zmieniało – kto jak
nie Ty wie to lepiej? Czasem, chociaż teraz już znacznie rzadziej,
miewam wrażenie, że lepiej się orientujesz w tym, co się ze mną
dzieje ode mnie. Rozmawialiśmy niedawno. Co za beznadziejne czasy
(albo my?), skoro tak beznamiętnie podchodzimy do kwestii wzajemnego
stąd odchodzenia. Ale może po prostu sobie nie wierzymy? A może
jest tak, jak powinno być z każdym – wtrąciliśmy ten temat z
egzystencjalnym chłodem do kategorii czysto ludzkich i dzięki temu
od dawna nas on nie mierzi? Mierzi to piękne słowo, trochę to
zasługa Kazika. Wierzę natomiast w to, co mówiłem ostatnio –
jestem na tym etapie, gdzie niczego nie odpuszczam, wszystko staram
się naprawiać, a przynajmniej utrzymać w stanie nie gorszym od
obecnego. Pielęgnować. Trzyma mnie
ten stan już relatywnie długo, ale boję się, że to albo jedynie
tymczasowe albo stymulowane i podsycane tym miejscem. Ale może to
naprawdę piękny efekt ostatniego dziesięciomiesięcznego okresu?
Mam nadzieję, że to po prostu ja, a mój jungowski czterdziesty
szósty chromosom jest już w drodze.
O niej napiszę
tylko w tym jednym miejscu. Paryż mogę zdecydowanie zaliczyć do
najbardziej wstrząsających wyjazdów w życiu. Więcej – okresów
w życiu. Gdyby można było krwawić ze szczęścia, leżałbym w
Morzu Czerwonym, nieopodal Martwego. Jednak krew zawsze
musi się w moim życiu przelewać, od brzegu do brzegu, jak
wzbierająca rzeka. Nigdy nie cierpiałem bardziej niż przez te trzy
dni, chodząc nocami wzdłuż Sekwany, trzymając jej głowę, gdy
zasypiała w Notre-Dame czy metrze, wreszcie – zasypiając i budząc
się z nią w tym samym łóżku i wiedząc, że to nie moje, że
myśli i czyny, wcale nie te lubieżne, są mi zakazane. Moja głowa
rozpoczęła testy wytrzymałościowe mojej somy. Mój umysł to płatny morderca, tyle, że moje ciało
zaskakuje mnie z każdym dniem i przyjmuje te ciosy niczym Rocky
Balboa – niemal ze znużeniem. Ostatnio wręcz zacząłem żałować,
że jest tak silne, przecież to wbrew naturze. Powinienem już dawno
był poważnie zachorować. Powiedziała,
że ją wykorzystuję, ale wtuliła się i zasnęła. Tym kwadransem
musiałem naładować baterie, tylko na ile? Miesiąc? Rok?
Wieczność? Wszystko to skończyło się dłuższą rozmową przed
wyjazdem, w której znów usłyszałem to, co poprzednio. Pomimo
takiej wzajemnej (?) fascynacji i dopasowania. Albo dobrzy znajomi,
bo przyjaciółmi już nie będziemy, albo zerwanie kontaktu. Wybór,
którego nikt się nie podjął, bo każdy pragnie jeszcze czegoś
innego. I chociaż obecnie piszemy dość często, to nie wiem, co z
tym będzie dalej. Ja wiem tylko tyle, że teraz muszę się
dystansować i dać jej odczuć mój brak, a za rok, jeśli się nic
nie zmieni, zaproponować jej zamieszkanie tam. I wiem, że
propozycję odrzuci, ale nie wiem, jak to na mnie wpłynie i co wtedy
uczynię. Najgorsze jest to, że ja nieustannie wierzę, bo mam od
początku głupie przekonanie, że to się po prostu wszystko dobrze
skończy. Infantylnie optymistyczne, prawda? Lekarstwo dla
śmiertelnie chorego leżące za szybą wystawy, będące zbyt
drogie, bym mógł sobie na nie pozwolić. I patrzysz na ostatnią
chyba rzecz, która może cię uratować, która jest na wyciągnięcie
ręki, która nie będzie ci dana. I jeszcze raz – lekarstwo, czyli
ona jako ona, ona jako pomoc oraz ona niosąca zapewnienie o twojej
wartości. Której na ten moment być nie może.
Znasz już z
opowieści ludzi stąd. Miejsce perfekcyjne dla osób z problemami z
samooceną, bardzo szybko zaczyna się większością gardzić, nawet
pomimo świadomości generalizacji, której się automatycznie
dokonuje. I pośród tych (pod)ludzi wybijał się jeden ze
sprzątaczy, którego widywałem prawie codziennie, zawsze
uśmiechniętego i pracującego. Dotychczas wymienialiśmy się tylko
grzecznościami, ale ostatnio rozmawialimy chociaż przez moment za
każdym razem, gdy się tylko widzieliśmy. Historię opiszę
chronologicznie, na tyle dokładnie, na ile to po tych kilku
dyskusjach możliwe. Ma na imię Zorkan, ma 42 lata i jest spod
Budapesztu. Był żonaty przez dziewięć lat, ale już po czterech
ich relacja zaczęła się psuć i w końcu żona go zostawiła i
wyprowadziła się do innego mężczyzny. Czekał na nią rok, ale
się nie doczekał. Mieli więc sprawę o podział majątku (rozwód
mieli później), jednak tak się ona przeciągała i chyba na tyle
ją kochał, że zostawił jej i córce wszystko – mieszkanie i
pieniądze – a sam wyleciał do Nepalu, gdzie przez 14 lat żył u
boku mnichów i poznawał ich filozofię. W międzyczasie podróżował
i w Bhutanie poznał kobietę, która jest od 2 lat jego żoną –
ślub wzięli w Tajlandii, a ona dzięki temu ma węgierski paszport.
Gdy zabrakło mu pieniędzy, po prostu znalazł agencję i zgodził
się przyjąć pierwszą ofertę, którą mu zaoferowano. Wszystko mu
jedno, gdzie pracuje i co musi robić. Nie wiem, czy jest wyznawcą
nauki, której tyle lat doświadczał, ale to wszystko, co opowiadał
– o wywróceniu perspektywy do góry nogami czy postrzeganiu
rzeczywistości jako ciągłej iluzji – tłumaczyłoby jego
postawę. A ja już kiedyś miałem chwilowy pociąg do tamtych
stron, może ponownie warto się nad tym zastanowić? Tym razem
miałbym już jakieś doświadczenie, wolność w podejmowaniu
decyzji, dużą dawkę samodzielności, zaplecze finansowe i coraz
wyraźniej zarysowujący się powód. Takie zniknięcie na dekadę
byłoby niemal jak symboliczna śmierć, może doczekałbym się
nawet cenotafu? Chyba zaproszę go na herbatę i porozmawiam o tym
dokładniej. Wiesz, trochę w niektórych pomysłach zaczynam
odpływać za daleko od brzegu normalności. Tak jak mówiłem, po
powrocie do Polski chcę się udać w pieszą podróż wzdłuż
Adriatyku. Nic zaskakującego. 1100Km w dokładnie 40 dni. Nic
zaskakującego. Bez jedzenia. Odpłynąłem. Moje planowane kroki
stają się coraz bardziej skrajne, możliwości coraz bardziej
krańcowe. A któryś przecież zostanie podjęty.
Ale nawet pomimo
tego wszystkiego wydaje mi się, że zachowuję już względny
spokój, uczę się cierpliwości i opanowania (ale w tych sprawach
kluczowych – drobiazgi dalej mnie irytują), nie stresuję się tak
tym, co będzie. Jakbym wyszedł spod skrzydeł czasu; pogodzony ze
swoją winą i świadomy, że za każde zawahanie i błędny krok nie
zasługuję na to, co ma lub może mieć większość – bo sam
sobie tak zawiesiłem poprzeczkę, a przecież na żadnym turnieju
nie jest dozwolone jej ponowne obniżenie. Zresztą, nie chciałbym
tego zrobić. Albo się to powiedzie, czymkolwiek owo TO jest albo
nie jestem tego wart. Oba scenariusze koją na swój sposób, bo dają
wreszcie jakieś odpowiedzi – co mogę i ile mogę będąc tym,
kogo ulepiłem do tej pory. Ogarnia mnie chmura determinizmu, nie
potrzebuję już rozważać nad żadnym sensem. Po prostu czynię to,
co sobie roję i albo to za pozwoleniem losu wyjdzie albo żyję w
fałszywym przekonaniu pełnienia jakiejś funkcji, a to wszystko co
robię, nie jest nic warte, a wtedy nie będę płakać w momencie
niepowodzenia – bo nad czym? Kolejnym błędnym założeniem?
Zresztą, nie mogę całe życie tułać się od błędu do błędu.
Kocham Becketta, ale nie chcę skończyć jak Krapp, co nagranie
wyśmiewający się z tego idioty z taśmy, którym dopiero co był.
Chcę i życzę tego sobie, żeby ta cała sceneria była już
ostatnią w razie tragicznej pomyłki. Ostatnią taśmą Krappa.
Leci Crippled Black
Phoenix. Skończyłem właśnie rozmawiać ze wszystkimi. To zły wieczór. Jeden z tych, gdy
najmniejszy czyiś gest, jedna internetowa buźka sprawiają, że
czuję się niepotrzebnym idiotą. I rzucam się wewnątrz z
pytaniami – potrzebują cię, bo cię potrzebują czy potrzebują,
bo TY ich potrzebujesz i przerzucasz tę potrzebę na nich? Jak długo
się będę łudził, że inni odczuwają podobnie? I nie wiem, co
robić – odzywać się dalej? Milczeć i dać im się cieszyć ich
życiem, nie zadręczając moim? Ciebie to również dotyczy. A może
kłamię i dokładnie wiem, co w tym wypadku zrobię? Myślę, że
wiem. I trochę już nie mogę się doczekać tych czasów
diametralnych zmian, a trochę oczywiście one odstraszają. Tyle się
wyjaśni. Ale co, gdy nikt nie zauważy? Przejdzie do codzienności
szybko i sprawnie? Rok, dwa, pięć czy dwadzieścia bycia, trwania w
czyimś życiu, na każde słowo, a potem wyłączasz komputer i nie
istniejesz. Nie istniejesz. O większości w tym momencie można
zapomnieć – czy to nie tragikomiczne? Tragiczne...
Samotność i
wyobcowanie. Tego całe życie bał się najbardziej Conrad, tego bał
się Russel. Tego się boję ja, ale dodałbym na szczycie listy coś
jeszcze – zbędność. Obawa, że nikt nawet nie zapyta po
zniknięciu jest przytłaczająca. Tyle czasu poświęconego...
Zastanawiałem się, czy też taki jestem lub byłem. Uważam, że
nie, ale nawet jeśli, to na pewno nie będę. Nie chcę. Chcę
pamiętać, chcę czuć, być przy. A największą w tym przeszkodą
jest sam początek tematu – obawa, czy reszta tego chce. Mnie. I
tworzy się koło, a ja nie potrafię się przekonać, że tak. Mało
kto się nawet stara. Ten mój wieczny sentyment i staranie nawet
wtedy, gdy inni zapominają. Płaszczenie się, okazywanie słabości,
bezbronność. Kilka dni temu po raz kolejny napisałem do J. - w
końcu odpisała. Podziękowała za moją wytrwałość. Powód
milczenia? Robi karierę i chce się skupić tylko na niej. Imię.
Nazwisko. Podpis. Pieczątka. Zbędny. A przeszłość do kosza. Po co ja to wszystko wypisuję?
Przecież to się skończy. Cały ten ustęp to ten cholerny wieczór.
To przychodzi cyklicznie jak przypływ i odpływ. Naciera niemal co
dzień i atakuje albo od strony egzystencjalnej, co skłania do
przemyśleń i trawi, ale wolno, albo od uczuciowej, a wtedy targa
mną huragan niemocy. Cóż, niszczą i krople i wodospady. Dobrze mi
teraz, bo odpowiedzialność zrzuciłem na przyszły rok. Wyobrażasz
sobie, co się będzie działo wtedy? Chciałbym wierzyć w to, że
zaskoczy mnie coś do tego czasu, ale u mnie cuda się naprawdę nie
zdarzają.
Chrystus i Judasz,
dopiero u Kazantzakisa zauważyłem ich uderzająco podobną rolę.
Obaj nienawidzeni przez swoich braci – Jezus do momentu
ukrzyżowania, za to, że jako syn cieśli wykonywał krzyże do
wieszania zelotów, zaś Judasz od tego momentu, za wydanie Jezusa. I
wszyscy trwają w przekonaniu, że Jezus ma gorzej. On przecież
zmartwychwstaje, tak jak i opinia o nim. A Judasz? Najszczerzej
kochający i najbardziej oddany, wybrany przez Jezusa spośród
reszty, najpierw dokonuje gwałtu na samych uczuciach, a potem
skazują go na ziemską wieczną nienawiść. Co za podła rola. Moja
mnie przerasta, raz nawet prawie zadzwoniłem. Czekanie, ciągłe
czekanie. Czekanie na cuda, które nie nastąpią. Czekanie na to, by
przesunąć datę i mieć na co czekać. „Przez ile lat, Boże
Abrahama, waliłeś w nas jutrem? Jutro!”
Oby Tobie dane było
coś doświadczyć dzisiaj. Bo jutro to tylko kolejne kuszenie.
PS Jest jutro. A ja
mam pełne przekonanie, że wszystko wyjdzie. Wszystko. I dostanę
lekarstwo. Ale jutro, jutro...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz