poniedziałek, 16 maja 2016

powrót do równowagi (?)

Nieprędko ten weekend zapomnę. Właściwie nie działo się nic poza wieczorem panieńskim Chloe, ale to wydarzenie zdominowało wszystkie inne i wiele przemyśleń zrodziło się w mej głowie. W gruncie rzeczy nie żałuję, bo Chloe naprawdę fajnie się bawiła i cieszę się, że w jakimś stopniu mogłam się do tego przyczynić. A że chwilami czułam się jak ufolud, no cóż - mój problem. Zdumiewa mnie, że nadal się temu dziwię. To dość osobliwe, kiedy coś, co jest ważne dla ciebie, dla innych jest jakąś tam zwykłą fanaberią i właściwie dialog od początku jest niemożliwy, bo nastawienie drugiej strony wydaje się być murem nie do przebicia. Oczywiście nie jest aż tak źle - zawsze znajdzie się kilka osób empatycznych i mających w sobie z definicji dużo szacunku dla wszelkich odmienności, które nikomu nie szkodzą - za to ot choćby cenię Chloe, ale komentarze reszty i tak zaprawiają to goryczą. No trudno. Skrajną głupotą z mojej strony było z kolei to, że nie potrafię sobie poradzić z własnymi emocjami i po ponad tygodniu ciągłego nakręcania się wreszcie pierdolło. Degenarskie skłonności to jedno, a niedojrzałość to drugie. Mieszanka ta zaowocowała właściwie pasmem katastrof i mogłabym obwiniać o to los, ale byłby to szczyt hipokryzji. Okoliczności chwilami były rzeczywiście wysoce niesprzyjające, zachowałam się jednak bardzo dorośle ulegając temu. Mówiąc wprost - zjebałam, zjebałam totalnie. Dobrze było spotkać więc znajomego, który jest mocno walnięty, co potwierdzają papiery i pobyt na oddziale. W rozmowie z nim dopiero poczułam się na miejscu. Wymowne. I głupie. Świt, z Bożydarem (sic!) był jednym z bardziej absurdalnych poranków w moim życiu. Brzmi to, jakby ten świt był konsekwencją czegokolwiek, ale nie. Był świtem samym w sobie, cholernie sprzecznym i nie wiem, czy choć trochę fajnym. Jedyną rzeczą, z której mogę być zadowolona było to, że po koncertowym spieprzeniu wszystkiego, zdobyłam się na minimalny wysiłek ratowania sytuacji i poczyniony przeze mnie ludzki, niewinny gest znacznie ograniczył wymiar katastrofy. Minęło 1,5 dnia. Czuję się niezbyt fajnie, tak całościowo. Podobno przesadzam i niepotrzebnie się przejmuję, podobno też mam dojrzałość 15latki. No i prawda. Właściwie bardzo to wszystko było pouczające. Dzięki Bogu (!) spotkałam wczoraj Noelle. Pozdrawiał mnie dawny znajomy, który bał się być nikim. Wpadłyśmy na człowieka, który pożegnał się z nami w najlepszy z możliwych sposobów. A w drodze na autobus pogawędziłam chwilę z Jorge, dziwnym naszym kompanem z dawnych imprez i serdeczna to była rozmowa. Wszystko to plus dzisiejszy mail od Ogryzki podniosło mnie na duchu i pozwala myśleć, że może nie jest jeszcze tak źle i nie zasługuję na  kompletne potępienie. Może są jednak jakieś szanse.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz