Wspominałyśmy przy tym oczywiście poprzednie lato, a najbardziej adekwatne okazywały się te frazy:
Nigdy papieros nie będzie tak smaczny
A wódka taka zimna i pożywna
(...)
Nigdy nie będzie tak pysznych ciastek
(...)
Słońce nie będzie nigdy już tak cudnie wschodzić i zachodzić
Księżyc nie będzie tak pięknie wisiał
Ech! Czy i tym razem tak będzie? Gdybanie nie miało jednak sensu, postanowiłyśmy więc przystąpić do działania i poszłyśmy się nieco odchamić. Pojechałyśmy obejrzeć World Press Photo. Po rzuceniu okiem na pierwszych kilka zdjęć byłyśmy o krok od rozpaczy. Jedynie fotografie wieloryba, kameleonów i buddyjskiego mnicha nie były przygnębiające.
- Wstyd żyć - powiedziała Kamala, kiedy już wyszłyśmy i klapnęłyśmy bezradnie na schody pod Zamkiem. Kiedy już ruszyłyśmy w drogę, zaczęłyśmy rozkminiać nad tym, czemu to tak wszystko beznadziejnie wygląda i na każdym kroku nie myśli się o innych.
- Nawet to jedzenie. Już nie mówię o mięsie, ale ostatnio zostawili u mnie w chacie resztki do wyrzucenia.
- Super.
- No. I mówię, że wy tu wyrzucacie, a w Afryce nie mają co żreć.
- Nie spotkałaś się ze zrozumieniem?
- Nie. Powiedzieli: to idź im zanieś. Jak się kiedyś wkurzę, to pójdę.
- No widzisz, gdyby tylko istniał ten teleport...
- Wtedy teleportowałybyśmy się z resztkami do Afryki. Albo lepiej! Najpierw do Stanów i byśmy zwinęły coś grubasom z talerza, a potem z tym do Afryki.
Tym sposobem doszłyśmy na deptak, gdzie nastrój poprawili nam uliczni muzycy - jeden z perką, a drugi z dłuuuuugimi dredami i kontrabasem. Wygwizdywał kawałki. Nadal nieco przybite udałyśmy się na kolację do Zemsty, a tam spotkałyśmy kolegę Jerzego, z rudym psem.
- Jak się wabi?
- Jak chcesz - rzucił od niechcenia Jerzy. Takie rzeczy. Krótkie to spotkanie i pyszny makaron z tempehu (hah) trochę poprawiły nam nastroje. Później spotkałam jeszcze córkę Rotena, powiedziałam jej 'cześć', a ona i jej znajomi odpowiedzieli mi 'dzień dobry'. Jakby dostać w twarz.
Potem udałyśmy się nad rzekę, z litrem wina.
- Ostatnio dawali tu mandaty.
- Jak to?! Przecież tu można!!!
- Jednak nie wszędzie.
- Jak się doczepią, to trzeba będzie wszcząć awanturę.
- Uhm. Obrazić ich i kopnąć. Wtedy zamkną nas na 48, a że i tak nasze plany majówkowe wzięły w łeb, nie byłaby to może głupia opcja.
Nikt się jednak nie czepiał i dalej wieczór zaniósł nas do knajpy. Nie do speluny już jednak, a w całkiem kulturalne miejsce ze stolikami, kotarą niczym z teledysku Nirvany i Bożydarem za barem. Siedziałyśmy tam popijając sok porzeczkowy z nową żołądkową - czarna wiśnia.
- Wyborna ta czarna wiśnia! - oznajmiła Kamala. - Pomiędzy Amareną a Sherry.
- Wyborna czarna wiśnia - zgodziłam się. - Czerrrrrrrniutka, taka ze słonka.
Przy kolejnym zamówieniu zamiast soków zażyczyłam sobie suków, dzięki czemu poryczałyśmy się ze śmiechu, choć teraz nie wiem właściwie dlaczego. Z głupawki wyrwał nas dopiero widok znajomej piegowatej twarzy - przy barze stał ucieszony Andrzej z nie bardzo ucieszonym Wiktorem, z którym to byliśmy przecież skonfliktowani. Ostatecznie jednak nasi starzy znajomi dosiedli się do nas, nie szczędząc sobie uszczypliwych komentarzy pod adresem naszym i nie tylko.
- Tańczyłaś z tym geriatrykiem?! - oburzył się Andrzej, kiedy podziękowałam za zaproszenie miłemu panu po 40-stce. Za nami zaś siedziało męskie grono, włączające się od czasu do czasu w rozmowę. Herszt ich był wielki, łysy i z długą czarną brodą.
- Ej, Mohamed! - mówił więc do niego Wiktor. Wiedząc zaś o moim uwielbieniu dla Bożydara próbował prośbą, groźbą i szantażem wymóc na mnie jakiś krok, wysiłki jego były jednak daremne - nie byłam w stanie podejść do baru, tak mi się trzęsły kolana. Zażenowana tymi gimnazjalnymi reakcjami wodziłam za nim tylko tęsknym wzrokiem. Dopiero gdy jasne już było, że zaraz wychodzimy i nie będę musiała ponosić konsekwencji swoich czynów, podeszłam w swej długiej spódnicy do lady i wypaliłam tekstem rodem z XIX-wiecznej powieści:
- Proszę o tym zapomnieć, bo jednak wolałabym móc normalnie tu przychodzić, ale ma pan w sobie tyle wdzięku, że nie mogę tego panu nie powiedzieć.
Jakimś cudem nie mdlejąc wróciłam do stolika, owinęłam się chustą i wyszłam, mijając rozanielonego Bożydara. Droga powrotna, podczas której starałam się dojść do siebie, zaowocowała kolejną przygodą. Jechałyśmy już z Kamalą nocnikiem, kiedy wsiadł osiedlowy dres, akurat ten, na którego mam największą alergię. Osunął się na siedzenie i nawet przez chwilę dzielnie walczył, ale w końcu skapitulował i zasnął głębokim pijackim snem. W mojej głowie zrodził się dylemat - mój przystanek był też bowiem jego przystankiem. Na chwilę przed podeszłam więc i szturcham go. Bezskutecznie. Ciągnę za ucho. Przewrócił oczami. W końcu strzelam liścia, mając świadomość zniewagi osiedlowego króla ortalionu. W tej chwili autobus się zatrzymał i cała trójka wytoczyła się na przystanek. Stoimy, on balansuje. Wreszcie omiata nas już przytomniejszym wzrokiem i pełen szczerej wdzięczności, płynącej prosto z serca mówi nam:
- Dzięki w chuj!
Wzruszone tak autentycznym wyznaniem postanowiłyśmy odprowadzić go do domu. Po drodze trochę pogawędziliśmy, przedstawił się jako Zbychu, ja podałam imię fikcyjne, Kamala prawdziwe.
- Ale se pójdę spać! - obwieścił na koniec i rzuciwszy się nam w ramiona, życzył miłych snów. Podbudowane tym ludzkim przecież, normalnym i ciepłym zachowaniem, udałyśmy się na spoczynek.
Rankiem, wracając z psiego spaceru, po raz kolejny ujrzałam w oknie bloku naprzeciwko sąsiada mego w całej krasie. Od roku niemal codziennie, jeśli tylko zechcę, mogę podziwiać, jak w pełnym negliżu poprawia firanki, składa łóżko czy po prostu się przechadza.
- Zobacz, nie ściemniałam! - zawołałam, wpadając na korytarz.
- Czego się drze? - spytała matka.
- No on się znów obnaża! A gdybym miała małe dziecko i by to oglądało?! Wariat.
- Już się przestań czepiać. Jest u siebie.
- Niech będzie u siebie, ale w gaciach. Głupi Geniu.
- On ma na imię Geniu? - zainteresowała się Kamala.
- Nie, teraz mu wymyśliłam. Geniu od genitaliów.
Do śniadania włączyłyśmy sobie amerykański film ("Bezdroża") i tam też był Geniu, w dodatku podstarzały, przygrubawy i w bliskiej sytuacji z pewną panią. W pokoju mieli tv, a na ekranie jakiegoś wysokiego, dostojnego, szpakowatego mężczyznę.
- O matko, nie jest dobrze. Myślałam, że to Englert!
Generalnie film był o winie. Dwóch gości - jeden beztroski pajac, a drugi nadęty frustrat urządzają sobie tydzień kawalerski i rzekomo są wielkimi pasjonatami i znawcami wina. W rzeczywistości codziennie są nawaleni jak bąki. Mają takiego farta, że spotykają laski, które też są pasjonatkami wina.
- Odkąd zaczęłam pić, myślę bardziej klarownie - stwierdziła jedna z nich, a frustrat na koniec siedział w jakimś barze z żarciem i pod stołem dolewał sobie wina do kubeczka z colą. Jedno i drugie rozbawiło nas do łez, nie wiedzieć czemu.
Po południu poszłyśmy natomiast na piknik. W końcu majówka! Zapakowałyśmy kawę, jaglane ciasto i ciasteczka wegańskie i polazłyśmy nad staw, w którym w dzieciństwie się kąpałyśmy. Już po drodze ujawniła się u nas dysfunkcja mowy:
- Ciekawe, czy pobiją rekord, to już za godzinę. Gdyby ryjkowi nie spuchł mirek...
- Nie jest najlepiej. Szare komórki nie działają tak jak powinny. Może jednak ta wódka naprawdę szkodzi. Powinniśmy przerzucić się na piwo. Ostatecznie nawet się je czasem zaleca, jest więc chyba mniej szkodliwe niż piwsko.
- No, tośmy pogadały.
Nad stawem była ławka, ale zmęczone krótkim snem i dręczącą nas alergią zaległyśmy na trawie tuż pod koszem na śmieci.
- Adekwatne miejsce dla nas. Patyczak byłby dumny.
Wieczorem natomiast udałyśmy się do miasta, z zapakowaną w torbie kolacją, jakżeby inaczej. Planowałyśmy zjeść ją na deptaku, Kamala miała nadzieję, że ktoś tam będzie muzykował.
- Ale nie słyszę nic.
- Uhm, nie suszy nas - odpowiedziałam, a Kamala zgięła się w pół. Dodatkowo dysfunkcja słuchu. Albo może mózgu. Podreptałyśmy do Dominikanów, gdzie wstyd mi było siedzieć, bo smarkałam średnio co 2 minuty, wyczekując najmniej newralgicznych momentów, Kamala za to zgarnęła z łokcia od swojego współbrata. Za to czytanie było jakby do nas. Wracałyśmy ledwo kontaktując ze zmęczenia i zasmarkania. Za nami w autobusie siedziało dwóch podchmielonych młodzieńców.
- Muszę coś wreszcie ze sobą zrobić - stwierdził jeden z nich.
- Ja też - przytaknął drugi. - Wezmę się od maja. Ale nie od majówki!
Kolejny dzień, już ostatni nasz wspólny, zaczęłyśmy oczywiście od pożywnego śniadania - pierwsze było w domu, drugie na Dębinie. Piękny ten park wreszcie jest dostępny dla ludzi, kładka przez most jest, tylko chodnika nadal brak.
- Szkoda, że Noelle nie ma na Pochyłej. To blisko...
- To prawda. Mogłybyśmy wtedy ją tam odwiedzić.
- No. I jej rodziców. I Didi.
- Nooo... I pogrzać się trochę w rodzinnym cieple. To by było wskazane w tym trudnym czasie, kiedy tak się wykrusza grono znajomych.
- No, to przykre. Ale! Są przecież inne grona - zakomunikowała Kamala w dege-slangu.
Wróciłyśmy oczywiście na obiad, po którym zapragnęłyśmy przypomnieć sobie film oglądany wspólnie w dzieciństwie ("Spacer w chmurach"). Jakoś tak się złożyło, że też był o winie... Była tam piękna winnica, piękna Meksykanka, piękna muzyka, piękny młody żołnierz... Nie mogłyśmy przestać przeżywać, wydając z siebie rozliczne ochy i achy. Potem spacer, a tam te kwiaty, motyle, ptaki... Cholerna wiosna, jest taka romantyczna! Na szczęście zdołałyśmy szybko zepsuć ten klimat.
- Gra mi w głowie Gonzalez.
- Gonzalez? O czym ty mówisz?
- No ten kawałek, "I wonder".
- To Rodriguez!
- No tak! Jak mu było?
- Sixto. A Gonzalez Julio.
- Julio to przecież Iglesias.
- To kim jest Gonzalez?!
Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy, więc i nasza wspólna durnota musiała zostać przerwana. Rozstałyśmy się w tramwaju - Kamala pojechała do domu, a ja w romantycznym nastroju poszłam spotkać się z - o ironio! - żonatym facetem. Herman dał mi tabletki na alergię.
- Nie kolidują z alkoholem, jakby co - uspokoił, kiedy szliśmy do Van Gogha.
- Wstyd się przyznać, ale nigdy się tym nie przejmowałam.
- Ja też. Może dlatego, że nie biorę dużo tabletek.
- To tak jak ja. Przejmowałabym się, gdybym prowadziła.
- ?
- A no tak! Jakbym prowadziła, z niczym by to nie mogło kolidować!
Spotkanie całkiem nam się udało, uśmialiśmy się i było jak za starych dobrych czasów. Opowiedziałam Hermanowi o Geniu.
- Chyba kupię mu jakieś majtki w głupie wzorki i dam w prezencie.
- Niezły troll. A następnego dnia zobaczysz go w oknie w tych majtkach. Na głowie.
Na piwo Herman zawlókł mnie do TEJ knajpy, poczuł bowiem misję, ale skutecznie zablokowałam jej realizację, najpierw prawie spadając ze schodów, potem siadając w najciemniejszym kącie tyłem do baru.
- Który to?
- Nie wiem, nie mogę się odwrócić.
- Ten w czerwonej koszulce?
- Czekaj, zobaczę w lusterku.
- Spójrz tam!
- Nie mogę! Jeszcze mnie pozna! Albo co gorsza - nie pozna!
I tak minął wieczór, wśród głupawych historii Hermana i sprzecznych sygnałów pod adresem Bożydara. Do domu wracałam już sama, odczuwając dotkliwy brak Kamali. Nie był to jednak koniec mojej własnej durnoty. We wtorek bowiem umówiłyśmy się na pożegnalny piknik z Noelle, Didi oraz Orianą, która na stałe emigruje do Szwecji. Miałyśmy mnóstwo jedzenia - jakżeby inaczej - i siedziałyśmy sobie wesoło na słońcu, Didi brykała na placu zabaw, a idylla ta trwała przez jakieś 15 minut, dopóki z nieba nie lunęło jak z cebra i nie rozległy się burzowe pomrukiwania. Najpierw mokłyśmy więc na ławce pod drzewem, potem w przerwie uciekłyśmy z Dębiny z powrotem na Starołękę. Tam Oriana zapragnęła pożegnalnych zdjęć, więc znalazłyśmy ładne tło - pod kasztanem. Ostatecznie zdjęcia były w kucki, więc kasztana i tak nie było widać. W międzyczasie znów lać zaczęło, ale zdjęcia były ważniejsze i to zachowanie godne nastoletnich entuzjastek selfie spowodowało, że utknęłyśmy pod drzewem na amen. Po 10 minutach, kiedy już woda spływała nam z nosów, po karkach i dekoltach, Noelle zadzwoniła do swojego ojca. Po chwili wybawił nas on, obśmiewając przy tym głośno i zasłużenie. Ostatecznie więc znalazłam się jednak na Pochyłej. Akurat byli tam goście, ale w niczym to nie przeszkadzało - dano nam ręczniki, suszarkę, jedzenie, suche ciuchy, nalewkę, okazano zainteresowanie, niczemu się nie dziwiono. Bez zastanowienia mogę uznać ten dom za najlepsze miejsce w całym Poznaniu, a może i nie tylko. Rodzice Noelle potrafią być tak otwarci, weseli i ciepli, jak się to zdarza chyba tylko na filmach. Była to miła wizyta, po której tradycyjnie wpadłam w doła. Wracałam przez Starołękę w swojej kolorowej spódnicy, do tego pstrokatej bluzce i wełnianym swetrze matki Noelle. I już nikogo nie było, poza Trójką. Na 1. miejscu polskiego topu Chłopcy z Placu Broni, co zaskoczeniem było niemałym. Deszcz stukał o szyby, przychodziły nowe maile, nachodziły czarne myśli. Znów za dużo tego wszystkiego, zwłaszcza jak się potem zostaje z tymi wrażeniami w pojedynkę. Mimo wszystko katastrofalna ta pierwotnie majówka okazała się najlepszą od dawna - z najważniejszymi ludźmi, zerowym niemal kosztem, kompletnie bez planu. Najlepszy to dowód na to, co jest istotne i że nie warto się spinać, ale pamiętać będę o tym dziś i może jeszcze przez kilka dni, po to, by znów było jak zawsze. Nie ma rady na zakuty łeb. No właśnie:
Majem jest maj,
Grudzień to grudzień,
Majem jest maj,
Tylko ludźmi ludzie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz