środa, 13 kwietnia 2016

dużo ognia

Noelle przekroczyła wczoraj pewien próg (acz nadal nie jest to zapewne próg dorosłości). Z tej okazji przez ponad tydzień próbowałyśmy coś zorganizować, bez większego skutku. Poranek przywitał nas ulewnym deszczem, mimo to postanowiłyśmy jednak udać się do miasta. Spotkałyśmy się w tramwaju, którym odbywałyśmy podróż sentymentalną - na Morasko (zwane przez nas Moczarami). Byłyśmy nieco przybite, głównie tym, że kiedyś wystarczało nam spędzanie czasu gdziekolwiek i jakkolwiek. A teraz za każdym razem oczekujemy fajerwerków. I wiadomo, że przeważnie niesie to ze sobą rozczarowanie. Na miejscu wypiłyśmy czekoladę z automatu, a Noelle wdziała swoje joplinki - teraz już całe bractwo banitek jest w nie wyposażone, tylko kapitan Martini mógłby się w nich prezentować nieco dziwnie, więc będzie musiał się obyć bez. Później zjadłyśmy też precle i robiłyśmy bilans zysków i strat, co musiałyśmy sobie niezwłocznie osłodzić podwójnymi lodami. Pochłaniając je, przeprowadziłyśmy pewien eksperyment społeczny, jak na rasowych kulturoznawców przystało. Wnioski są na razie dość pesymistyczne, ale powtórzymy to i wtedy podzielimy się wynikami. Jedno jest pewne - ludzie nie widzą. No paczo, a nie widzo! Ale przykujemy ich uwagę w inny sposób. Po zjedzeniu lodów rozjechałyśmy się każda w swoją stronę, po to, by ponownie spotkać się wieczorem. I wtedy dołączył też do nas mój nowy znajomy z Wietnamu. Zastanawiałyśmy się, czy go brać czy nie i doprawdy nie wiem, czemu wiecznie mamy takie tępe rozterki. Spytałyśmy, czy idzie z nami na "Drogę" do kina, ale nie chciał, bo już widział i uznał za zbyt smutny film, by oglądać go ponownie. Na obiad jednak przyszedł. Poszliśmy do Pyra Baru, żeby się najadł naszych regionalnych pyrów. Jadł, a siorbał przy tym i mlaskał, że hoho! Znaczy smakowało mu. Potem połaziliśmy trochę i poszliśmy do Muzy na kawę. Ostatecznie kupił sobie jednak bilet na seans, twierdząc, że ktoś będzie nam musiał potem obetrzeć łzy. No i w zasadzie do tego momentu było nawet zabawnie. A potem miałyśmy nasze upragnione fajerwerki. Po pierwsze, ten film. Wstrząsnął nami do głębi. Nie chcę się rozwodzić, bo rany jeszcze zbyt świeże. W każdym razie na ekranie upadek cywilizacji. Nie wiadomo, jak długo trwający i czym właściwie spowodowany. Ci, którzy przetrwali, musieli wędrować, a każdy napotkany na drodze człowiek był zagrożeniem. Reszta popełniła samobójstwa albo została wybita. Ojciec z synem tułają się po spustoszonej Ameryce, spotykają nawet dobrych ludzi, w większości jednak natykają się na bandy kanibali lub w najlepszym razie złodziei. Bardzo sugestywny film post-apokaliptyczny, o złożonej problematyce, co się potwierdziło w późniejszej dyskusji. Gdybym miała opisywać poszczególne wątki, dnia by mi nie starczyło, więc sobie daruję. Mieliśmy jednak wrażenie, że taki upadek cywilizacji, człowieczeństwa jest możliwy. Samo to rodzi wiele pytań. Co byśmy zrobili? Poddali się, jak matka tego chłopca, zjadali innych czy próbowali przetrwać zachowując przy tym człowieczeństwo, symbolizowane w filmie przez ogień? Oni nadal byli dobrzy, potrafili kochać, mieli nadzieję. Nieśli ogień. Ale byli w mniejszości.
Po filmie nasza trójka miała już niewiele do powiedzenia. Przedtem za to sobie pogadaliśmy. Wypytałyśmy L. o jego losy, co robi w Polsce, w Poznaniu itd. Okazało się, że od wielu już lat nie żyje w swoim kraju, a w Skandynawii. Bo z rodzinnego domu musiał wiać. Jako opozycjoniście groziło mu w najlepszym razie więzienie. Jego rodzina spotkała się z represjami, rodzice stracili pracę, rodzeństwo nie może studiować. A on sam może teraz przebywać wszędzie, na całym świecie, do domu jednak wrócić nie może. Cóż za tragiczny paradoks tej chorej współczesności. Opowiedział nam całkiem sporo różnych historii, mniej lub bardziej zabawnych, podzielił się spostrzeżeniami. Stwierdził ot choćby, że my tu za dużo pijemy. Poza tym jednak całkiem mu się podoba. Lepiej niż na północy, gdzie jest mniej ludzi, są ponoć bardziej zatomizowani, skoncentrowani na pieniądzach. On sam jest natomiast niesamowitym człowiekiem. Bardzo otwarty, radosny, niesłychanie inteligentny. Dogadywałyśmy się z nim całkiem nieźle, mimo bariery językowej. Skłania się ku teozofii, stąd być może wynika jego pogoda ducha w niełatwej przecież sytuacji i taka swoista uniwersalność. Właściwie mógłby być zewsząd. I żyć wszędzie. Pasowałby gdziekolwiek. Taki ponowoczesny nomada. Przy okazji upewniłam się w tym, że te cholerne prawa człowieka, którym miałam wyjściowo doktorat poświęcić, to jest jedna wielka bujda. Górnolotne założenie, realizowane co najwyżej w kawałkach.
Na seansie siedziałam pośrodku. Po mojej lewej łkała Noelle, po prawej siedział L., racząc się polską miętówką. Na ekranie widzieliśmy straszne obrazy i każde z nas pewnie podobnie to odbierało. Mimo zupełnie innej sytuacji egzystencjalnej, cała trójka ma przecież kompletnie inne życia. W pewnym momencie, mniej więcej w połowie filmu, kiedy widzieliśmy już kanibalizm i kompletnie odczłowieczenie, powodowani jakimś dziwnym impulsem, złapaliśmy się za ręce. To teraz brzmi patetycznie, bo nie może brzmieć inaczej, ale wówczas było ważne, doniosłe, symboliczne. W mojej lewej dłoni dłoń Noelle, biała, drobna dłoń, ozdobiona sznurkiem od Tauki, dziecięcą gumką do włosów i obrączką, dłoń, którą znam, bo znam tę, która nią włada, widziałam, jak tą ręką pisze szkolne wypracowania, jak sznuruje glany, jak przechyla butelki, jak piecze ciasto, zrywa kwiaty, obejmuje swojego faceta, głaszcze po głowie swoje dziecko, ręka brązowa latem od słońca, zimą opatulona rękawiczką. Czerwoną albo brązową albo żółtą albo taką z jednym palcem. Tyle już przecież zim minęło, od kiedy się znamy. A w mojej prawej dłoni jego dłoń, nie tak drobna, dość koścista, bardziej twarda, żółta, ozdobiona tatuażami, angielskimi napisami, mantrą, ludźmi na wietnamskich łodziach. Dłoń zupełnie mi obca, widziałam tylko, jak przed tygodniem wstukiwał nią w telefon mój numer i jak wiosłował nią koperkową zupę. Nic więcej. Obie tak samo ciepłe, w obu tak samo krążyła gorąca krew, obie takie same. Oglądaliśmy zagładę, trzymaliśmy się za ręce i przez to miałam niespotykane dotąd na taką skalę, skalę mikro - bo makro się zdarzało - doświadczenie jedności. Przez tę godzinę wydawało mi się, paradoksalnie wbrew temu, co widziałam na ekranie, że jeden świat jest przecież możliwy. Przed filmem rozmawialiśmy jeszcze o tym, że w przypadku takiej zagłady ludzie nie wiedzieliby, co robić. Nie mamy przecież wcale praktycznych umiejętności, nie wiemy, jakie rośliny można jeść, jak zbudować sobie szałas czy rozpalić ognisko. W którejś scenie ojciec z synem spotykają innego człowieka i na tyle, na ile mogą, pomagają mu, a mały tłumaczy, że to dlatego, że niosą ogień. Z prawej dobiega mnie szept:
- So, you already know, how to make a fire.

2 komentarze:

  1. No pięknie - znowu się poryczałam... och Amareno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coraz bardziej wrażliwa się robisz z wiekiem ;> Nie płakaj, przecież już to wszystko przeżyłaś i nawet omówiłaś. Ech, Tequilo!

      Usuń