Pojechałam dziś do miasta, docelowo do dentysty, w międzyczasie miałam załatwić jeszcze parę spraw. Prawo Murphy'ego dało o sobie znać dwukrotnie - międzyczas okazał się za długi, a spraw właściwie nie załatwiłam. Zawsze wyjeżdża się albo za wcześnie albo za późno. Jak się idzie do dentysty dobrowolnie, na kontrolę, żeby potem się nie narażać na kanałowe, to się okazuje, że wszystko w porządku i niepotrzebnie się w ogóle siadało na ten przeklęty fotel. Miałam też skierowania do dwóch przychodni - w żadnej już oczywiście nie przyjmowali. W zasadzie powiodło mi się jedynie z kupnem nowej skakanki. Tym razem niebieska.
W każdym razie między skakanką a dentystą miałam prawie 3 wolne godziny, więc znów mogłam włóczyć się po mieście bez celu. Wciąż jest dość zimno, nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że pojutrze będzie 15 stopni i wreszcie będzie można zrzucić z siebie ten ciężki zimowy płaszcz. Po mieście ludzie wciąż chodzą w czapkach i rękawiczkach, choć bywają i niecierpliwi - dziś widziałam dziewczynę w krótkich spodenkach i wprawdzie baaaaaardzo długich skarpetach, ale ostatecznie sporą część ud miała odsłoniętą. Inna szła w powiewających na wietrze szarawarach i w ogóle jej się nie dziwię, bo najchętniej też ubrałabym swoje. Nad Wartą stali dziś pierwsi beztroscy. Wprawdzie nie siedzieli na brzegu, tylko zziębnięci łazili w kółko po trawie popijając piwo z butelek, ale jednak byli. Coś w rodzaju pierwszej jaskółki, symptom nadchodzącej wiosny. Za mostem Rocha pod płaczącą wierzbą wyrosło morze fioletowych krokusów. Kawałek dalej stała bramka, której przez wszystkie te lata jakimś cudem nie widziałam. Teraz dostrzegłam ją tylko dlatego, że pod nią z kolei rosły żółte. Będą jeszcze kwitły, kiedy będę tamtędy szła na nocny autobus pierwszy raz tej wiosny? Na Deptaku dziś niewiele się działo, nie było żadnej muzyki, nawet tego gitarzysty, który ochrypłym głosem śpiewa aż do znudzenia 'Whisky'. Siedziałam tam jednak na jednej z ławek i - jakżeby inaczej - jadłam precla (Kamala powinna dostać za ich odkrycie jakąś nagrodę). Dzisiejszy dzień taki pomiędzy - niektórzy jeszcze w szkole i pracy, inni (np. ja) już nie. Ci, którzy szli przez Półwiejską, szli raczej w pośpiechu, albo tylko sobie to wmawiam, żeby mieć poczucie zbliżających się Świąt, bo taki gwar bywa właśnie w takich okresach. Najpierw jadłam precle, a potem czytałam książkę, tak długo, jak mogłam, dopóki nie skostniały mi palce. Zastanawiałam się, czy gdybym widziała na deptaku, przez który ludzie przecież pędzą, gdybym widziała kogoś, kto się zatrzymał i czyta, to czy bym się zainteresowała, dlaczego i co to za książka. W momentach, w których podnosiłam oczy znad kartek widziałam też dużo biedy, właściwie w centrum widać ją znacznie lepiej niż gdzieś na Jeżycach czy Wildzie. Jakby centrum było taką przestrzenią wspólną. W końcu to serce miasta, które należy do nas wszystkich. Przynajmniej ja mam takie wrażenie, że najbardziej wspólne jest właśnie centrum, deptak, Stary Rynek i otaczające go uliczki, że jak się chce żebrać albo grać na gitarze albo po prostu przejść się w kolorowych szarawarach - to ma to sens przede wszystkim tam. Więc bieda, ale nie wiem do końca jaka, w sporej części pewnie dobrowolna. Ktoś od kogoś sępi, ktoś grzebie w śmietniku. Deptakiem szedł też młody Cygan, kulejąc i opierając się o bardzo krótką laskę. W dłoni miał plastikowy kubek, który podtykał przechodniom z pytaniem 'może 20 groszy?'. Nie jestem nawet pewna, czy rzeczywiście cokolwiek mu dolegało, ale laskę mógł mieć dłuższą. Krótka była chyba tylko z tego względu, że dzięki niej wyglądał dużo bardziej żałośnie. A kawałek za Starym Browarem siedziała stara Cyganka. Na głowie miała kolorową chustkę i wyciągała przed siebie pudełko po margarynie. Obserwowałam ją przez dłuższą chwilę i nie widziałam, żeby ktokolwiek coś jej wrzucił. W pewnym momencie dostrzegła pod jedną z ławek torebkę - ktoś jej zapomniał czy porzucił? - poszła po nią, rozejrzała się wokoło, po czym przyklękła na betonie i zerknęła do środka. Z kieszeni wyjęła pomarańcze i wsadziła do torebki, potem oparła ją o mur i wróciła do pracy. W zasadzie mogliby przecież się zasymilować, pójść do szkoły, znaleźć jakąś robotę. Ostatecznie jednak nie jest im chyba szczególnie kolorowo - nie lubi się ich (w sporej mierze sobie na to zapracowali), spędzają dnie na zimnie, zdani na łaskę i niełaskę nas, gospodarzy, których zapewne mają głęboko w nosie. Wolą taką cenę zapłacić za resztki tej swojej wolności.
Poza tym niewiele. Uśmiechnęło się do mnie jedno dziecko i jedna kobieta. Coraz trudniej nie brać na Półwiejskiej ulotek. Pod Biedronką dobiłam targu z jednym niebieskim ptakiem - mój ser i bułka za jego dobre życzenia. W torbie miał Amarenę, życzyłam mu smacznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz