piątek, 26 lutego 2016

mono no aware

No kurde, muszę jeszcze raz. Znalazłam swe stare zapiski, sprzed 3 lat, a tam opis czegoś, co nawet teraz mocno mną potrząsa. Mały wstęp jednak najpierw.

W Japonii celebruje się rozkwitanie kwiatów wiśni. Czyni się to z bliskimi i ma to nawet swoją specjalną nazwę - hanami. Robi się to po to, by zatrzymać się w codziennym pędzie i przypomnieć sobie o tym, co najważniejsze. Bo jakoś - nie wiedzieć czemu - zwykle jest tak, że priorytety stoją głową w dół, to naprawdę istotne tkwi po prostu gdzieś w tyle głowy, podczas gdy błahostki składające się na monotonną codzienność biorą górę nad wszystkim. Hanami jest po to, żeby zatrząść tym w posadach. Nie przepadam za japońską kulturą, ale to mi się naprawdę podoba. Podobnie jak podoba mi się starojapońska sztuka z kategorią mono no aware na czele. Chodzi w tym o przemijalność, efemeryczność i o taki swoisty zachwyt nad nią. Coś jawi nam się piękne, bo nie trwa wiecznie, jest nam smutno z tego powodu, a jednak ogarnia nas bezbrzeżny zachwyt. Wtedy pojawia się harmonia ze światem, pod wpływem takiego patosu tych najmniejszych, niedostrzeganych zwykle rzeczy. Ulotność kwiatów wiśni.

A oto mój sen, którego opis po tych kilku latach przeczytałam:
Byłam w domu u mojego ojca. To był taki stary, przedwojenny dom, rozsypujący się, bez kanalizacji nawet (!). Miał jednak niezwykły urok, miał duszę. W dzieciństwie i kiedy dorastałam była to moja arkadia. I moje piekło zarazem. O tych złych rzeczach mówić nie będę, były zbyt złe, by je przywoływać. Działo się tam jednak także dużo dobrego. Był to dom dla wszystkich otwarty, całymi dniami i nocami. Czas tam nie istniał. Można było chodzić spać o 19, można o 4 rano albo wcale. W łóżku, na trawie albo na ławce w ogrodzie, nawet na dachu szopy. Na śniadanie był chleb albo lody, co kto chciał. Była herbata i wino, w zależności od upodobań. Wiek mój i moich przyjaciół, których tam zabierałam, nie grał żadnej roli. Mój ojciec trochę się nami opiekował, na tyle, ile było to konieczne. Przeważnie jednak dawał nam wolną rękę niemal we wszystkim. Być może była to ogromna doza zaufania, być może zwyczajnie mamtowdupizm. Niezależnie od tego, to właśnie tam działo się wiele ważnych rzeczy, rozmowy do świtu, takie o życiu, śmiech i łzy. Nawet Linoskoczek czuł się tam dobrze, był tam spokojny i jego demony dawały mu spokój. Stary dom z zamkniętym na klucz strychem, piwnicą pełną wina i ogromnym, zarośniętym ogrodem, w którym paliło się ogniska i buszowało w trawie. W moim śnie byłam tam. Była też ze mną Kamala, z którą miałyśmy znacznie słabszą relację niż teraz. Była też sąsiadka, mój ojciec oczywiście oraz jakiś jego znajomy, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Ja byłam jakaś poirytowana, przeszkadzał mi bałagan, to, że nie było nic do jedzenia, cały ten rozkład. Sąsiadka próbowała jakoś załagodzić sytuację, Kamala milczała, a mój ojciec się rozgniewał i zasmucił przeze mnie. Cała akcja przeniosła się do ogrodu i skupiła na wiśniach. W istocie, w ogrodzie mojego ojca rosło kilka drzew wiśniowych, to z nich się zrywało wiśnie i z nich było to wino piwniczne. We śnie moim okazało się, że wiśnie na jednym z drzewek są robaczywe. Drzewko było chore i wiadomo było, że pozaraża pozostałe. Niewielkie były szanse, żeby te zbiory uratować, ale rzuciliśmy się wszyscy do rwania tych owoców, które jeszcze zdrowe były. Rwaliśmy gorączkowo, nie rozmawiając ze sobą. Ja byłam zła, ojciec smutny, Kamala wycofana, sąsiadka gdzieś przepadła, a tamten znajomy zrywał owoce i obserwował nas wszystkich. Wreszcie przesunął się z wiadrem do mnie i zaczął tłumaczyć mi, że to, co teraz robimy jest bardzo ważne, co ja oczywiście bagatelizowałam. Sen ma oczywiście odmienną logikę, więc nie było dziwnym to, że zaraz po zbiorach momentalnie powstało z tych wiśni wino. Ojciec podał mi kielich i machnął ręką. Ten tajemniczy przyjaciel natomiast nadal nadawał o tym, jakie to ważne było, że je wszyscy zrywaliśmy, że uratowaliśmy ich choć trochę, że jest z nich teraz wino. Proszę nie przesadzać - mówię ja do niego - przecież chodzi tylko o zwykłe wiśnie. Wzięłam ten kielich i przechylam. Nim przełknęłam pierwszy łyk, on mi odpowiedział w bardzo dziwny sposób. Nieprawda - mówi. - Chodzi o miłość. Zawsze chodzi o miłość. Wypiłam i to wino było niesamowite, najlepsze pośród wszystkich win. Smak miłości. Mnie zatkało, ten dziwny facet tylko się uśmiechnął i wtedy sen się skończył.
Nieważne, czy po prostu naczytałam się za dużo książek czy to jednak jakiś znak, był to pewnie najlepszy i najmądrzejszy sen, jaki mi się kiedykolwiek przyśnił.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz