Co za dzień pełen emocji! Nie zasnę chyba do sylwestra. Prawie się dziś pozabijaliśmy na spotkaniu rodzinnym, taka heca. Teoretycznie powinno się mówić o polityce, ale praktycznie mało nie wybuchłam. Mówiłam już, że nie da się żyć normalnie, trzeba być albo lewakiem albo pisiorem. Kiedy tylko staram się uwzględnić oba punkty widzenia, żeby lepiej naświetlić istotę sprawy, słyszę oczywiście, że jestem lewakiem. Patrzy się w jedną tylko stronę - dlaczego tak wąsko? Trzeba mieć ramy, nie chodzi o wychodzenie z nich, ale o wychylenie się i spojrzenie tylko. No ale dobra. Rozstaliśmy się w zgodzie, choć nadal czuję niesmak.
Dziś nie był już dzień świąteczny, więc wszyscy już chyba mieli dość uprzejmości, choć może wcale nie były one wymuszone. Czuję, że nie były. Cieszę się jednak, że siedzę sobie w spokoju sama, o parapet stuka deszcz, a z głośników dobiegają już nie kolędy, a słowiańskie dźwięki wszelkiej maści (Kamala, dziękuję!). Na przykład: https://www.youtube.com/watch?v=iS-aI5v-oBU
***
Wczoraj zaczęłam robić podsumowanie roku. Zawsze się staram takie zrobić, bo mam wrażenie, że to pomaga w planach. No i jedną z kwestii są ludzie oczywiście. Zastanawiam się, kto zniknął, kto się pojawił. Zniknęła w zasadzie jedna tylko osoba, ale jest to dla mnie duża strata i chyba największa tegoroczna rana. Pojawiło się natomiast wielu, choćby ekipy z Kostrzyna czy innych wyjazdów, ale to luźniejsze raczej i epizodyczne, więc nie pochylam się nad tym. Znajomością roku z pewnością ogłosić mogę znajomość z Kamalą. Właściwie znamy się od urodzenia, ale dotychczas nie było nam bardzo po drodze. Ale od pół roku jest inaczej. Zdaje mi się, że płonie w nas prawie taki sam ogień.
Pojawili się też inni. Z jedną osobą taką się dziś spotkałam. W zasadzie nie rozmawialiśmy o niczym konkretnym, ale padła wzmianka o tym, jak to właściwie jest. I może dobrze, że padła, bo ja sama nie wiem, jak to właściwie jest, a więc jest to ważna kwestia do rozpatrzenia.
Znamy się ponad 2,5 roku, ale to się nie liczy. Liczy się od roku. To w ogóle wszystko jest zabawne dosyć, bo on nosi imię, które kiedyś było dla mnie takie ważne, sama chciałam mieć tak na imię, gdybym była facetem oczywiście. I czekałam latami aż pojawi się taki, który będzie się tak zwał. Taka tam mała fanaberia. No ale wreszcie się pojawił i... Doszłam do wniosku, że muszę poczekać na inne imię. Tym razem wybrałam jeszcze fajniejsze: Kosma. Tylko Kosma!
A tak bardziej serio to... nie wiem! Po listopadowej akcji naprawdę nie wierzę w pewien typ relacji. Coś miałoby sobie po prostu trwać, niezależnie od wszystkiego, latami i w żaden sposób się nie spieprzyć? Niemożliwe. Zerkam w przeszłość i zdaje mi się, że - jakkolwiek to patetycznie i pochlebnie pod adresem własnym zabrzmi - ja ich po prostu przygotowuję do kolejnych, innych już relacji, takich, które kończą się nawet i ślubem. Poważnie, dwa razy już miałam wrażenie, że kogoś poniekąd wychowuję (wychowujemy się nawzajem, wiadomo) po to, by go potem oddać w dobre ręce na zawsze. Może taka ma rola na tym padole, nie wiem. Ale tu jest inaczej. Bo to nie jest jakaś głęboka relacja. Nie widujemy się często, żadne z nas się nie stara, nie jeździmy do siebie w chorobach, nie dajemy sobie prezentów na urodziny czy na Gwiazdkę, ewentualnie jakieś tam pierdoły. Dla najważniejszych robię kartki, dla niego nie zrobiłam. Mam trochę wrażenie, że nie ma sensu w to inwestować, bo to jest po prostu takie tylko na chwilę, dopóki coś się nie wydarzy. Więc w zasadzie strata czasu. A jednak jest jakaś więź i zdaje mi się, że znamy się i rozumiemy całkiem dobrze. Ostatecznie cała ta znajomość trochę mi ciąży, bo nie może się ukształtować. Wszystko gra przez telefon, a potem spotykamy się i ja po prostu nie wiem, co jest grane. On tworzy jakiś dziwny mur, potem burzy go jednym zdaniem czy gestem. Zdaniem czy gestem, których nie powinno być między kumplami. I tak w kółko. To naprawdę jest dla mnie trudne. Nie wiem nigdy, co robić, gdy jest taki dystans, potem go nie ma wcale, potem znowu jest. Naprawdę nie wiem, o co tu chodzi. Chwilami mi to przeszkadza. Chwilami zresztą mam go, tego człeka, naprawdę dosyć. Ilekroć się nastawię do niego pozytywnie, tylekroć zrobi coś takiego, że opadają mi ręce i myślę sobie, że nie ma co z tym inwestowaniem, czasu i przede wszystkim emocji. I kiedy jestem tak nastawiona, on zrobi coś, co sprawia, że się to nastawienie zmienia o 180 stopni i znów mi się zdaje, że świetnie się rozumiemy i generalnie wszystko gra. Momentami drażni mnie to więc cholernie i wydaje się bezsensowne, momentami natomiast myślę sobie, że to się fajnie rozwija, powoli, tak właśnie być powinno, tak powinny rozwijać się relacje, a że nie wiadomo, dokąd to wszystko prowadzi i czy w ogóle dokądkolwiek no to już nieważne.
Irytuje mnie ten gość chyba głównie dlatego, że jesteśmy do siebie pod pewnymi względami bardzo podobni. Z jednej strony tak cholernie marudzi, zamiast się ogarnąć, z drugiej paradoksalnie jest ogarnięty. I zabawny. Puste życie? I moje i jego nam się takie czasem jawią. Często. Ja się na przemian zwracam na zewnątrz i do wewnątrz, w zależności od nastroju i poczucia misji. On się chyba nie zwraca nigdzie na 100%. Ja płonę, Kamala płonie. Jak w coś włazimy, to całkiem. On nie włazi w nic. Oboje nie wiemy czego chcemy, ale ja tułam się po świecie poszukując, a jemu chyba się nie chce albo może boi się i już tylko czeka przyjmuje to, co jest. Oboje jesteśmy niezdecydowani. On wydaje mi się dużo bardziej zamknięty w sobie. Oboje jesteśmy jednak asekurantami i małymi cykorami. Chwilami wydaje mi się, że boimy się nawet siebie nawzajem. No i nie wiem, czy przez ten rok po prostu lepiej go poznałam czy on się zmienił. O dziwo - na lepsze! To się ludziom naprawdę zdarza. Może to to wychowanie właśnie. Może on już jest na dobrej drodze. Może jednak warto przy tym zostać i zainwestować i czas, i emocje.
Tylko ja bardzo nie lubię nie rozumieć, nie wyczuwać, o co chodzi. I nie lubię murów i dystansu. W tym wieku zdaje mi się, że - mimo wszystkich trudnych doświadczeń, ran i lęków - po prostu szkoda na to czasu. Dlatego lubię ostatnio Boba, który tak gloryfikował niekomplikowanie sobie i innym życia. Bob zapewnia, że wszystko będzie okej, Bob mówi wprost, że spalił 2 jointy i Bob pyta prosto z mostu, czy potrafisz kochać. A tu wiele rzeczy wydaje mi się skomplikowanych. Nic jednak nie poradzę, że lubię dobrą jakość znajomości. Czyli bez murów, żebyśmy mogli być sobą, żebym nie traciła rezonu. Tu jednak nie wiem, kim jest mój towarzysz o tym fantastycznym imieniu, którego sobie... no, może nie wymodliłam, ale wywołałam z lasu na własne życzenie. Póki co znajduje się on dla mnie w takiej wątpliwej, mglistej przestrzeni. Jest kimś pomiędzy człowiekiem jakich wielu, których mogę znać, ale nie muszę, a osobą, która mogłaby być bardzo ważna przez długie lata. Ale na szczęście nie ode mnie to zależy (a przynajmniej nie tylko) i bardzo się cieszę, że nie muszę o tym rozstrzygać. Bo chyba nie muszę (?).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz