***
Za cholerę nie mogę poczuć się na swój wiek. Jak widać powyżej, boję się facetów i ogólnie ludzi, ale już nawet nie o to chodzi. Nie mogę przestać ubierać się tak jak zawsze, automatycznie chwytam sprawdzone ciuchy i łażę od lat w tym samym schemacie, w tych wszystkich wybitnie niekobiecych lumpach. Ekscytuję się kolorowymi piernikami i naprawdę nie mogę się doczekać ubierania choinki. Z drugiej jednak strony dopadła mnie ostatnio refleksja, która pozwala sądzić, że gdzieś tam, w środku, mam świadomość, że ćwierćwiecze to jednak już sporo. Oto bowiem doszłam do wniosku, że trudno jest zdefiniować swoje błędy. Gdy się jest młodym, wiadomo, na co można zrzucić winę. Bunt, głupota, taki wiek. I to zwykle są rzeczy przejściowe, na niczym nieważące. Potem można sobie myśleć, że w gruncie rzeczy nie robiło się żadnych takich życiowych błędów. Przynajmniej ja tak sobie myślałam. Żyłam w przeświadczeniu, że te największe błędy zapewne jeszcze przede mną. A teraz uprzytomniłam sobie - i być może bardzo dobrze, że tak się stało! - że to niekoniecznie tak jest. Może ja już teraz robię jakiś błąd. Może w nim tkwię od dłuższego czasu i się połapię dopiero u schyłku życia, że wtedy robiłam coś źle. Niby się czuję ze sobą okej, nie dręczy mnie sumienie, że kogoś skrzywdziłam/krzywdzę. Z drugiej jednak strony słyszę co pewien czas jakieś pretensje czy oskarżenia nawet. Wtedy się buntuję i się bronię, bo przecież wiem, że tak nie jest. Ktoś mówi w nerwach, w rzeczywistości tak przecież nie myśli. A co, choinka, jeśli myśli i to ja nie mam racji. Z trzeciej znowu strony - i naprawdę nie mówię tego po to, żeby się jakoś użalać czy coś, to tylko stwierdzenie faktów - co by niby było, gdyby mnie nie było? Nic by się nie zmieniło. Jestem potrzebna mojemu psu i mojej matce, ale myślę, że beze mnie ostatecznie daliby jakoś radę. Niczyj świat nie ległby w gruzach. Nie upadłaby żadna firma, żadna misja nie byłaby przez to skazana na niepowodzenie, nikomu nie pękłoby serce. Zastanawia mnie to, bo może jednak tkwię w jakimś błędzie, z powodu którego nie jestem z ludźmi aż tak blisko. A może po prostu ludzie generalnie nie są ze sobą jakoś bardzo blisko, tylko ja idealizuję. Wniosek, jaki nasunął mi się teraz, ale już przed tygodniem jest taki, że z pewnością za dużo o sobie myślę. Taki narcyzm. Albo antynarcyzm, bo myślę krytycznie. Nie wiem, co niby miałyby dać te ciągłe autoanalizy, ale nie potrafię ich zaprzestać. Po prostu teraz, na tę chwilę, nie chcę tkwić w żadnym błędzie. A jeśli tkwię, niech mnie olśni. A czuję, że tkwię, więc zawracam co niektórym głowę durnymi pytaniami, w stylu 'czy ze mną coś nie gra?'. Coś nie gra?
Obłęd w ciapki.
Otóż kategorycznie się nie zgodzę z tym, że niczyj świat nie legł by w gruzach, a już tym bardziej, że nikomu nie pękło by serce. Kategorycznie się nie zgadzam.
OdpowiedzUsuńOjeju no. Nie mówię, że na nikim nie zrobiłoby to wrażenia, piorunującego wrażenia, że nikt nie wpadłby w czarną rozpacz, bo pewnie by wpadł. Ale by prędzej czy później musiał zacząć dalej żyć, bo by mu inni na rozkład nie pozwolili.
UsuńJuż mniejsza o to, nie przywiązuj wagi do mojego onirycznego bełkotu. Zmiękczaj kota!