Sobota zaczęła się dość radośnie - pół dnia sprzątałam chałupę wraz z Bobem. Potem polazłam na ten maraton pisania listów, gdzie dołączył do mnie Wiktor. Kiedy już zrobiliśmy swoje, poszliśmy na rynek. Jest teraz Betlejem Poznańskie, stoją lodowe rzeźby, świąteczne iluminacje wiszą na lampach, nad rynkiem góruje choinka, grajkowie grają kolędy, tłumy przetaczają się pomiędzy kramami. Kupiłam kubek grzanego wina, które zawsze jest słodkie i obrzydliwe, ale to tradycja! Zatęskniłam wówczas za Lil, z którą przed dwoma laty też piłyśmy owe ohydne grzańce, kiedy już huragan Ksawery dał za wygraną. Wtedy był śnieg, było bardziej świątecznie, bardziej magicznie i chyba to, że byłyśmy tego dnia we dwie i miałyśmy taki naprawdę miły wieczór również nie było bez znaczenia. Ach, piękne czasy! W każdym razie stanęliśmy z Wiktorem z boku i próbowaliśmy poczuć atmosferę, niestety bezskutecznie. Później tłukliśmy się po mieście w poszukiwaniu jakiejkolwiek knajpy, w której moglibyśmy wypić herbatę lub czekoladę, ale to był sobotni wieczór, więc też nic z tego. Ostatecznie zasiedliśmy więc na wiktorowej kanapie i - pożerając podarowane mi czekoladki - rozmawialiśmy sobie o tym, jak się sprawy mają. Podzieliłam się z nim moją diagnozą, a on powiedział:
- Niestety masz rację. Nie miej jej!
No ale chyba mam. To zwykle wszystko tak naturalnie przechodzi - od młodzieńczego idealizmu do poukładania sobie życia, pracy, rodziny itd. I to, że wzniosłe idee nie okazały się możliwe nie zaprząta nikomu głowy. Ale w naszym przypadku, kiedy nie do końca wiemy, czego chcemy, najlepiej to te idee wskrzesić, w co jednak za cholerę nie wierzymy, to nie jest takie proste i się potem miotamy jak idioci.
- Najważniejsze, żeby nie zgorzknieć! Nie zostać cynikiem!
Zrobiło się późno, posłuchaliśmy jeszcze trochę Boba, po czym Wiktor podrzucił mnie na autobus, bo dalej nie było sensu. W niedzielę miałam plany uczelniane, ale wiało jakby się kto wieszał, ja mam nieszczelne okna i w rezultacie w pokoju mym szalała wichura. Mogłam się jedynie zawinąć w 2 koce i przeczekać, a nie są to warunki odpowiednie do intelektualnej pracy. Postanowiłam więc wprowadzić pewne środki mające uchronić mnie przez cynizmem i zgorzknieniem. Co jakiś czas mam takie zrywy i wtedy zrywam kwiatki na łące, zbieram kasztany i inne takie. Tak dla siebie, a że nie jestem małym dzieckiem ani nie mam małego dziecka, to może się to wydawać bezsensowne. W niedzielę nauwieszałam więc lampek, nawyciągałam glinianych aniołków, a na sam koniec zaległam na kanapie i włączyłam "Opowieść wigilijną". Poza Kevinem dwie rzeczy kojarzą mi się ze Świętami, takimi Świętami z dzieciństwa. Pierwszą jest "Czarnoksiężnik z krainy Oz", a to dlatego, że kiedy miałam jakieś 5 lat leciał we Wigilię w tv. Mało co z tego pamiętam - matka krzątała się w kuchni, stał rozłożony stół, a mój brat to ze mną oglądał i się mną wtedy zajmował, Linoskoczek. Wtedy jeszcze wszystko z nim i u niego było dobrze. Oglądaliśmy razem i on mi potem tłumaczył, dlaczego to jest taka ważna i mądra historia. A potem razem sterczeliśmy w oknie. Oczywiście nie zobaczyliśmy żadnej gwiazdki, ale on chyba był już głodny, więc próbował mi wmówić, że widzi i zaczęła się kolacja. Zjechało się nawet trochę rodziny, co należy do naprawdę zamierzchłych, prehistorycznych już czasów, bo teraz się nie zdarza. Pamiętam też, co dostałam - takie małe różowe żelazko i koszyczek z jakimiś szmatkami, zestaw do prasowania, żeby małe dziewczynki przygotowywały się do swej roli w przyszłości. No a drugim filmem jest właśnie "Opowieść wigilijna" i chyba jest tak głównie dlatego, że dramatyczne wydarzenia miały wówczas miejsce. Miałam już 10 lat i to była sroga, ciężka zima. Na początku grudnia zmarła moja ciotka. Chorowała na raka i wszystko to razem było straszne. Moja matka była przy niej na końcu. Były siostrami, więc mocno ją to kopnęło. Ostatecznie się pochorowała, na początku miała jakąś grypę, ale to potem zaczęło się jakoś niefajnie rozwijać. Była wigilia, przedpołudnie, a ona nic nie przygotowywała na wieczór, tylko leżała pod kocem i ciężko oddychała. Zaczynałam się naprawdę niepokoić. Poszłam do naszej sąsiadki, która jest pielęgniarką i ta jej przyniosła jakieś tabletki, ale to niewiele pomogło. Potem przyjechał mój ojciec. Tak się umówili. Ja go oczywiście zapraszałam na kolację, bo choć rozumiałam już wtedy, że się nigdy nie zejdą, to wydawało mi się bardziej normalne świętowanie wspólne niż to, że on siedzi sam w domu przed telewizorem. Ale on nie chciał. Powiedział, że przyjedzie jakoś wcześniej, złożymy sobie życzenia i tyle. No i przyjechał, o dziwo faktycznie dość wcześnie jak na niego. Zobaczył, co jest grane i też się zaniepokoił. Matka powiedziała, żeby mnie zabrał, a potem ta sąsiadka dzwoniła po karetkę. Dla mnie, smarkacza, był to prawdziwy dramat. Wszystko nie tak jak zawsze, nie tak jak być powinno. Pojechaliśmy z ojcem do niego, ja całą drogę oczywiście dudliłam. On coś tam robił w kuchni, bo chyba uznał, że co jak co, ale wypadałoby jednak coś na tę kolację przygotować. Mnie posadził w fotelu, dał jakieś słodycze i włączył tv. I akurat leciała "Opowieść wigilijna", nie pamiętam niestety tylko, która wersja. Przestałam dudlić i zaczęłam oglądać, bo to było przecież niezwykle zajmujące. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie cała ta historia, te duchy minionych, teraźniejszych i przyszłych świąt, te dzieci pod połami płaszcza no i przede wszystkim cała przemiana Scrooge'a. To naprawdę było coś! No ale film się skończył i znów mi się zrobiło niewesoło. Ubraliśmy się i pojechaliśmy z powrotem do mnie. Zastanawialiśmy się, co zastaniemy - najpewniej pusty, ciemny dom, trzeba będzie jechać do szpitala, nie wiadomo, czego się tam dowiemy no i w ogóle. A tu niespodzianka! Wchodzimy, a kolacja gotowa, a moja matka jak nowo narodzona. Pogotowie owszem, przyjechało, zaaplikowało jej jakiś zastrzyk no i było już lepiej. Takie zaskoczenie! I oczywiście ojciec już został. Niczego to w ostatecznym rozrachunku nie zmieniło, ale to były miłe Święta, które pamiętam dokładnie po dziś dzień. Taki trochę świąteczny cud. Najpierw się wydawało, że będzie po prostu tak sobie, potem, że nie będzie wcale, aż w końcu było naprawdę super, choć nikt się tego nie spodziewał. Wszyscy byliśmy szczęśliwi.
No i obejrzałam "Opowieść wigilijną" w niedzielę, wszystko mi się przypomniało i prawie się usmarkałam jak małe dziecko, bo te wspomnienia i bo film sam w sobie. Dickens to był jednak gość. Nie za bardzo jednak wiem, co tu zrobić, żeby się jakiś taki właśnie mały świąteczny cud przydarzył. Czy to aby na pewno od nas tylko zależy? Pewnie potrzebne są jakieś kroki, ale okoliczności zewnętrzne, niezależne też są bardzo ważne. Nie za bardzo wiadomo, co robić. Sama nie jestem jak Scrooge, ale zewsząd słyszę, że Święta bez sensu, że po co, że obojętne, blablabla. Scrooge przemawia przez ludzi. Wkrótce widzimy się z Kamalą i może uda nam się w mieście wytworzyć trochę magii, dać komuś i na własnej skórze poczuć. Wskrzeszanie trupów? Może trochę, ale i tak lepsze wydaje się to niż zwieszenie nosa na kwintę i zrzędzenie. Jak już zwiejemy w Bieszczady i uwiesimy w drzwiach koralki, zrobimy takie Święta, że hohoho! A póki co pozostaje nam działać na tyle, na ile jest to możliwe.
Ten grudzień jakiś dziwny jest, dla mnie to też 3 złe rocznice...
OdpowiedzUsuń"Opowieść wigilijna" to moja ukochana świąteczna bajka, chociaż masz rację - Scrooge istnieje naprawdę! Brodacz Mikołaj jakoś sobie z nim nie radzi. Przy knidze łzy mi się leją do dzisiaj! W Święta będziecie chodzić po Pozenku? Kurde, ja tak się stęskniłam za Poznańskim Betlejem ;(
A te mikołajki wtedy wspominam z rozrzewnieniem, zwłaszcza że wcześniej zbój Ksawery chciał pokrzyżować nam plany, ale mu się nie udało! I pamiętam, jak wyszłyśmy z mego osiedla, a tam nagle śnieg po kostki, i Twoje buty zdecydowanie nie zimowe w tym wszystkim! Wiiino <3 Hm, zaraz będę musiała biurko wycierać... :P
Ej, ej, stoooop! W Bieszczady to chyba nie beze mnie, co? :O Uspokój me zbolałe na myśl o nich serce!
Grudzień bywa trudny, to fakt. Ale jest też jedna dobra rocznica! ^^
UsuńNie wątpiłam ani przez moment, że kochasz "Opowieść wigilijną". A Betlejem Poznańskie... cóż, jakoś mnie w tym roku nie zachwyca, nie wiem czemu, może przez wzgląd na towarzystwo niepodatne ma świąteczną magię ;)
Ach, ja teeeż! Piękny był to dzień! Najpierw sobie miło rozmawiałyśmy u Ciebie, kiedy już udało mi się w tę wichurę dotrzeć! A potem ruszyłyśmy na zaśnieżone miasto. Chyba się zaraz wzruszę!
Chętnych w Bieszczady wielu, ma bratanica także, ale tam przecież wszyscy dla siebie miejsce znajdziemy! Ciekawe, jakby to w sumie było, gdybyśmy mieli dla siebie wszyscy jakiś wielki dom. Dom wariatów by to był chyba :D
Ta rocznica jest super <3, tylko że trudno ją będzie celebrować!
UsuńBetlejem Poznańskie to i tak jeden z powodów moich tęsknot, ma swój urok, zwłaszcza kiedy jest się daleko po latach uczestniczenia w tej atmosferze :) Towarzystwo oczywiście musi być odpowiednie!
A pamiętasz, jak jeden koleś chciał nam postawić kolejne grzańce? I stanęłyśmy w obliczu trudnej decyzji - zgodzić się i mieć uciążliwego towarzysza przez jakiś czas, czy polegać wyłącznie na własnej gotówce? :P Okazałyśmy się silne, potem zostało nam piwo w knajpie. ;D Cudne wspomnienia! Kiedyś musimy sobie foto walnąć na tym Ryneczku, takie świąteczne! ^^
Nie dziwię się, że wielu chętnych i pomysł takiej komuny czy czegoś w tym stylu jest całkiem fajny, ale też trochę mnie przeraża... Jestem dzikim człekiem, tłumów się boję :O A Ty nie? :D Jakby te wszystkie przypały drzemiące w nas się ocknęły, sytuacje przystankowe mogłyby być częstsze ;D A tak w ogóle następnym razem powinnyśmy wybrać BLzM, tak czuję. Trzeba poznawać nowe miejsca :D I za BCB tęsknię...
P.S. Net działa normalnie, limit wrócił, więc nocką Ci odpiszę! ^^
Grunt, że o niej pamiętamy i owoce zbieramy do dziś!
UsuńNo, pewnie, że pamiętam! Tobie przecież kupił kubeczek, tylko ja się uniosłam nieistniejącym honorem i odmówiłam. Szybko ich jakoś spławiłyśmy jednak. No, piwo w spelunce, choć to już chyba nie obejmowało naszych badań terenowych :P
Ja bywam dzikim człekiem i też się niekiedy boję, dlatego wyobrażam sobie to tak, że jest ten dom, wieeeelki jak cholera, ale każdy ma tam swoją kajutę. Jest jednak pokaźnych rozmiarów wspólny hol, w którym można przebywać w bardziej towarzyskich okresach.
Też tęsknię - ostatnio zawieszałam plakat, który zapieprzyłam z któregoś drzewa. Co do nowych miejsc - z pewnością masz rację, nie wiemy jednakże w jakim charakterze i w jakim celu zlądujemy tam następnym razem. Chciałabym w każdym możliwym celu! <3 Och, gdyby się tylko dało mieć tyle czasu i pieniędzy na to... Oby kiedyś!
Cieszy mnie to niezmiernie, pisaj pisaj! ;>
No, ładnie! Wyparłam ze świadomości to, że wzięłam ten kubek od niego, ale faktycznie - tak było! To wyraża więcej niż tysiąc słów na temat mojego degenarstwa... Zanim do spelunki, udałyśmy się tam, gdzie miałyśmy barmana za ladą, jeszcze bliżej do alko i więcej dziwnych wątków w rozmowie :P
UsuńCiekawa jestem czy coś takiego by wypaliło. Fajny pomysł, ale jakiegoś wspaniałego architekta trzeba by zamówić do skonstruowania monumentu zwanego: bieszczadzkie marzenie. ;> Wiara czyni jednak cuda, co wiem z własnego doświadczenia <3
A Ty czytaj i niech Cię owionie Dobry Duch Świąt! :)
Było było. Pamiętam, bo bałam się tego ryzyka przez wzgląd na możliwe następstwa. Na szczęście niepotrzebnie. Czekaj, czekaj, bo teraz z kolei ja nie wiem... Barman za ladą, dziwne wątki... Gdzieśmy były? Bo do Van Gogha to mi nie pasuje. Co za sklerozaaa!
UsuńByłoby zacnie. Nie mogę jednak dłużej o tym myśleć, to zbyt bolesne jest jednak!
Mesydż Twój przeczytałam i dziękuję Ci. Widzisz, jak to jest obecnie, więc wiadomości takie są wskazane!
Rock Art! Wtedy jeszcze nie byłam zrażona do niego :P Ten barman może tam nie być non stop, ale co jakiś czas się pojawiał.
UsuńDege <3
No tak! Zapomniałam kompletnie, że istniała taka knajpa! Teraz już wszystko wiem. Ech, szkoda, że się zamknęli.
UsuńZamknęli się? To nie wiedziałam. Może mieli więcej smutnych przypałów, takich jak ten, po którym się zraziłam :P
UsuńZamknęli się przecie jeszcze za Twych czasów poznańskich. Zalewało im knajpę, taka lokalizacja.
Usuń