Wczoraj, a nawet już przedwczoraj, wracałam z psiego spaceru. Byłam już pod blokiem, kiedy minęła mnie matka znajomego. Parę godzin wcześniej widziałam jego ojca. Zawsze widuję ich osobno, a z opowieści owego znajomego właśnie wiem, że oni generalnie czas swój spędzają osobno.
Dziś natomiast byłam u Hiva. Obejrzeliśmy film dość mocno ryjący banię, w którym to filmie sam Christian Bale prezentujący się zwykle co najmniej fantastycznie, wyglądał odrażająco i obrzydliwie. Dla równowagi włączyliśmy więc filmik z hivowego dzieciństwa, ale skutek był odwrotny. Bo owszem - filmik fajny i zabawny, ale tam byli uwiecznieni ludzie, którzy spędzali razem czas. A teraz ci ludzie tego nie robią w ogóle. No więc Weltschmerz! Chyba w pełni uzasadniony. Bo ja nie mogę tego pojąć, jak to jest, że ludzie sobie bliscy, bliscy najbardziej, jak tylko można, potem nawet ze sobą nie rozmawiają. To jest teraz normalne? Nikt mi tego nie wmówi. Przecież kiedyś umawiali się na randki, on jej się oświadczył, ona malowała dla niego usta, trzymali się za ręce, całowali, przysięgali sobie miłość, jeśli nawet nie przed Bogiem, to z pewnością przed sobą nawzajem. Przecież razem zamieszkali, ona robiła mu śniadania, on jej mówił, że pięknie wygląda. Przecież ze sobą sypiali. Byli ze sobą tak blisko, najbliżej jak tylko można. A potem ona nosiła jego dzieci i rodziła jego dzieci i razem je wychowywali, razem się z nimi bawili. Te dzieci, bobasy takie nieporadne, przechodziły z jego rąk w jej ramiona, kiedy uczyły się chodzić. I była w tym miłość i czułość i bliskość. A potem co? Potem nagle, niepostrzeżenie są sobie obcy. I tak wielu ich jest. Takich obcych, osamotnionych ludzi, którzy żyją pod jednym dachem. I jak oni mogą tak żyć? Czy oni o tym nie myślą? Nie wspominają? Nie pękają im serca, nie gryzą z bólu rąk? Tak się przyzwyczaili? I co? Marzą o nowej, wielkiej miłości, o innych uniesieniach, tak jak jakoś tam marzy każda samotna osoba? Czy po takich przejściach nie marzą już o niczym tylko po prostu są, trwają obok siebie i obok innych? Niepojęte, niepojęte! Zaczęliśmy o tym rozmawiać i Hiv poradził mi, żebym uzdrawiała pary. Ale ja nie chcę nikogo uzdrawiać, bo nie mogę pojąć, że oni sami nie widzą, jak chorzy są. Tak być musi, tak obco, daleko? Kiedyś nie musiało, a teraz musi? I te niezręczne momenty dzielenia się opłatkiem, dni urodzin, o których się przecież pamięta i nawet by się podarowało kwiatek i nawet by się przyjęło kwiatek, ale już mur wyrósł za wielki i trzeba o tym jak najszybciej zapomnieć i udawać, że się o tych urodzinach nie pamięta, a życzenia świąteczne składa się automatycznie, gotowe formułki bez zbędnych tkliwości i sentymentów, ewentualnie uścisk ręki lub pocałunek powietrza. Byle się tylko nie dotknąć policzkami. Bo na pewno są chwile, że by się chciało.
Biedny, chory świecie złamanych niepotrzebnie, zaniedbanych, wzgardzonych przysiąg.
To wszystko jest o tyle straszne co prawdziwie, omal mi serce nie pękło. Wydaje mi się jednak, że chyba często niestety bywa tak, że paradoksalnie najbliżej jest od miłości do nienawiści. A oglądanie filmów takich, choć raczej z nieco innych powodów, zawsze kończy się u mnie tegoż serca pęknięciem. Co za żywot.
OdpowiedzUsuńCóż, przepraszam. Ponoć dobiłam nie tylko Ciebie tym wpisem. Ale sama wczoraj tak dobita byłam, że musiałam się wypisać.
UsuńZ jakich powodów u Ciebie?