czwartek, 24 września 2015

końce małe a jednak ważne

Kiedy poznaje się ludzi? I bywa z nimi? Może być nagle, znienacka. Może być jeden wieczór ze wspólnym przypadkowym graniem na gitarze nad rzeką. I już się tak dobrze znamy. Może być jedna rozmowa na ławce na deptaku, bo akurat tylko tu było miejsce. I już też się znamy. Bo się wyczuliśmy. Ale - choć to się zapamiętuje i miło potem wspomina - się nie tęskni. Tęskni się wtedy, kiedy się do kogoś przywiąże. A kiedy się przywiązuje? Myślę, że wtedy, kiedy wchodzi się w czyjąś codzienność i kogoś do swojej zaprasza. Opowiada się o studiach, ale nie ogólnie tylko o tym, z czego będzie kolokwium i kiedy planuje się naukę. Pyta się o to, co zjeść na obiad. Mówi się o znajomych, których rozmówca nie zna, ale całkiem możliwe, że może kiedyś pozna. Czyli krótko - przywiązujemy się do siebie najbardziej wtedy, kiedy zaczynamy sobie opowiadać o pierdołach. Można mówić o ważnych sprawach, opowiadać sobie życiowe historie, ale nad tym paradoksalnie łatwiej przejść do porządku dziennego. Ale właśnie ten dzienny porządek, wszystkie te banały, rutyna niekiedy nawet - to nas ze sobą spaja.
Bo np. pracowała ze mną przez dwa lata... nazwijmy ją Anika. Lubiłyśmy się chyba, choć z różnych jesteśmy bajek. Większość naszych rozmów nie była wcale o ważnych rzeczach, ale o duperelach właśnie, ewentualnie o sprawach i ludziach związanych z nami przez pracę. I teraz Anika wyjechała, a mi naprawdę z tego powodu smutno. A przecież wcale nie byłyśmy zżyte! Może obyłoby się bez takich uczuć dziwnych, gdyby nie to, że spędziłyśmy razem dwa dni, na sprawach zawodowych, choć dni to były pełne abstrakcji, włącznie z wizytą biskupa i prezydenta (poważnie). Tylko znowu nie to, nie biskup, nie wielkie otwarcie nowej siedziby, nie lunch, nie wieczorna impreza, nie nocowanie w jednym pomieszczeniu i poranny bieg na autobus ani nawet nie prezydent - nie rzeczy, które są jakoś tam wyjątkowe i niewielkie mają szanse na powtórkę wywołały we mnie to rozrzewnienie. Aniki brak odczuwam nawet nie przez jej dzisiejszą nieobecność w pracy. Zaważyło na wszystkim kilka godzin, kiedy pomiędzy wizytą biskupa a imprezą snułyśmy się bez celu po mieście, zwłaszcza w zasadzie drobny wycinek w postaci maksymalnie pół godziny. Na Deptaku usłyszałam Creep, ale grane nietypowo bardzo. Więc poszłyśmy posłuchać. Okazało się, że to skrzypek i to w dodatku elektryczny! Siedział na ławce i grał, różne rzeczy. Miał jeansy, orzechowe włosy i zuchwałe, zawadiackie spojrzenie. Przez to i przez to co grał był zjawiskowy, więc zrobiłyśmy mu zdjęcie, tłumacząc mu, zgodnie z prawdą zresztą, że jest częścią naszego dnia, a więcej takich dni nie będzie i chcemy go po prostu zapamiętać. Stałyśmy z boku i słuchałyśmy go, zgadując przy tym, co to za kawałki (znałyśmy jedynie połowę) i wrzucając mu na końcu drobny nasz bilon. Że ja mam fioła na punkcie muzyki ulicznej wiem od dawna, ale Anika stała ze mną i obie byłyśmy w tym doświadczeniu tak samo. Skrzypek zagrał też jeden utwór, jedyny, którego tytułu nie znałam ja, a znała ona. I przypomniałam sobie o tym kawałku i słucham go dziś ciągle. I wszystko przez to, przez to to rozrzewnienie. Miejski deptak w środku tygodnia, kończący się już dzień, ludzie wracający z pracy, młody skrzypek, przeczucie nieuchronnego końca, bo ostatnie godziny Aniki w Poznaniu, ostatnia wspólna zabawa, wszystko schyłkowe. I muzyka, bo ona często jest tłem i pozwala tworzyć wspomnienia i tęsknoty.

https://www.youtube.com/watch?v=KsvIFJeaYQc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz