Eksperyment
pseudoliteracki z pogranicza dramatu i prozy. Inaczej nie zdołam
tego upamiętnić. Najmocniej przepraszam za ewentualny patos, luki,
nagięcia faktów, niedopatrzenia, niepochlebne słowa i generalnie
za to, co się komuś tu nie spodobało.
Proszę
natomiast o to, by ci, którym się chce to czytać, zechcieli też
dopisać swoje wrażenia, odczucia i opowieści, przy których mnie
nie było bądź których z niewyjaśnionych powodów nie pamiętam...
OSOBY
[z symbolicznym podziałem na obozy, podział ten jednak jest
wyłącznie umowny]:
POZNAŃ
Indygo
[najpierw wymieniam siebie, jako egoistkę – pozdro,
Klaudyna!] - ona to pisze, ona tak to czuła
Noelle
– bratnia dusza Indygo, według niektórych jej siostra oraz
[platoniczna] sekretna kochanka
Belmor
– świeżo upieczony mąż Noelle
Dominika
– bratanica Indygo, najświeższa, najmłodsza
Jachu
– brat Noelle, nieobecny ciałem, lecz dziedzictwem (nie)chlubnym
co dnia
Kuba
– bratnia dusza (sekretny kochanek?) Belmora
PIŁA
Maro
– kompan wyżej wymienionych, wspominany na tychże łamach już
wcześniej
Czacha
– podobnie + bratnia dusza Maro (oraz jego sekretny kochanek?)
Seba
– kompan powyższych, stoicki spokój na twarzy, diabeł za uszami
Kama
– dziewczyna Seby, zna wszystkie piosenki i nigdy nie waha się ich
użyć
Zło
– towarzysz powyższych, życiem swym uosobiający mądrą ogromnie
maksymę głoszącą, iż milczenie jest ZŁOtem
BYDGOSZCZ
Monika
– znajoma Dominiki, prezentowała się bardzo ładnie i eterycznie, ostatecznie rozpływając się niczym kamfora
Kamil
– facet powyższej
Olaf
– ich znajomy, w truskawkowej bluzce
???
Pawełek
– człek bez zębów, nogi i prawie bez głosu, z wielką za to
radością
KOSMOS
Torm
– znajomy Indygo, Noelle i Belmora, z nieco innej galaktyki
TRÓJMIASTO/
[później jako] WARSZAFFKA
Marynarz
– marynarz; osobnik o rozdygotanym sercu i dłoniach, najmniej
wysuszył zęby, innym dawał jednak osuszać łupiny arbuzów i
szklanki kawy
Karolciu
– brat marynarza, zęby ewidentnie najbardziej wysuszone
Adaś
– kompan powyższych, widywany najczęściej w pozycji leżącej
Sylvano
– podobnie, widywany najczęściej z uroczymi swymi oczętami
włoskimi wlepionymi w Dominikę
TARCZYN
Patryk
– król Ostatniego Dnia, kompan absolutnie wszystkich powyższych
KOSMOPOLITA
Czarny
Pan – najbardziej niepożądany, a obecny we wszystkich obozach;
wtajemniczeni wiedzą już, pozostali – niechaj się wczytają
3...2...1...
Odjazd!
AKT
I
[wtorek,
28 lipca]
Indygo
wyszła z pracy z plecakiem, do którego przywiązane były buty –
kiedy szła, kopały ją po tyłku. I z torbą, do której
przywiązana była bluza. Spieszno jej było, więc nie zważała na
nic. Po chwili była już u Noelle, gdzie była Noelle, Belmor i
Dominika, a także ogromna ilość różnorakich tobołków. Po
wspólnym obiedzie [dzię-ku-je-my!] postanowili udać się w drogę.
Indygo zorientowała się wówczas, że bluzy nie ma. Wyszła więc i
skierowawszy swe kroki na drogę, którą uprzednio pokonała, w
krzaczorach znalazła zgubioną przed ponad godziną bluzę. Noelle
będąca ukrytym tego świadkiem tego incydentu niemal zwinęła się
na chodniku ze śmiechu. W końcu wsiedli wszyscy do auta i
pokrążywszy jeszcze trochę po Poznaniu wyruszyli w drogę. Jeszcze
przed opuszczeniem miasta:
INDYGO:
Ładne
bułki zrobiłaś.
NOELLE:
Dziękuję.
DOMINIKA:
Wyglądają
na pyszne. Ale niedawno był obiad.
INDYGO:
Na
której stacji robimy postój? Na piątej?
NOELLE:
Myślę,
że maks na drugiej.
BELMOR:
Czyli
wszyscy i tak już tak naprawdę myślą tylko o jednym.
Jechali
sobie wesoło słuchając przygotowanej na tę okazję listy,
podśpiewując, popijając energetyki [po powrocie będziemy się
już całkiem zdrowo odżywiać!] i machając do autostopowiczów
jadących w tę samą stronę.
INDYGO:
Jeszcze
tylko 10 kilometrów! Uhuhuhu, zaraz zejdę na zawał.
BELMOR:
Ja
zaraz zemdleję!
Dojechali
chwilę przed zmrokiem i jęli rozbijać Jima [namiot].
NOELLE:
Tu
brakuje linki.
BELMOR:
To
na pewno przez Jacha, on miał ten namiot ostatnio.
INDYGO:
W
sumie trochę capi w tym namiocie.
NOELLE:
To
przez Jacha, on miał ten namiot ostatnio.
Nieopodal
podjechało auto, z którego wysiadł ktoś, kto zupełnie nie
wyglądał na marynarza. I zapytał, czy czekają na kogoś, ale że
nie czekali, zostali sąsiadami. Zapomnieli o nim jednak prędko,
gdyż rozbiwszy się przystąpili do konsumpcji zmiażdżonych
rogalików oraz kotów [skrót myślowy: wino z etykietą, na której
widnieje podobizna kota]. Poczuwszy wolność, swobodę, szczęście
i usłyszawszy stukot spadających kajdan szarej rzeczywistości
wyruszyli w pole. Indygo i Belmor wspominali poprzednią wizytę w
pięknym tym miejscu.
NOELLE
[sugerując zanadto cukierkowe uczucia]:
Muah
muah!
Pod
Lidlem spotkali Maro i Czachę, obklejonych taśmą klejącą.
Wyściskali się i poleźli wspólnie do obozu Piły. Po drodze:
DOMINIKA:
Założyłam
się z kumpelą, że na Organku rzucę stanikiem.
NOELLE:
Ja
też rzucę!
PAWEŁEK
[wówczas jeszcze nieznany, pojawiwszy się znienacka rechocząc
zdartym głosem]:
Kto
tu rzuca stanikami? Ehehehehehe.
Tym
sposobem Pawełek także powędrował do obozu Piły, zaiwaniając na
trzech swych nogach w tempie super express. Na miejscu było ognisko,
różne trunki, różni fajni ludzie, niewymieniani w czołówce
przez wzgląd na epizodyczny charakter oraz śpiewy, których nie
życzę nikomu słyszeć. „Chryzantemy złociste” odśpiewane z 7
razy, „Mury” zaczęte i nieskończone ze 4 razy, „Foczki” i
„Kamyczki” nie po kolei. Niewiasta w lokach jako jedyna miała
sensowny głos, Kama wykrzykiwała dziarsko i odważnie wszelkie
możliwe pieśni, Belmor czuwał nad ogniskiem, Pawełek rechotał
bezgłośnie bezskutecznie dopraszając się o papierosa, bo nikt go
nie słyszał i tak to było do 3 w nocy. Do obozu Poznań został
odprowadzony przez tę, która umiała śpiewać i która po drodze
tuliła się 100 razy do wszystkich, a w odprowadzaniu towarzyszył
jej Maro.
Później,
już w śpiworkach.
INDYGO:
Naprawdę
tu capi, jakby wymiotem.
BELMOR
& NOELLE:
To
na pewno Jachu, on miał ostatni ten namiot.
AKT
II
[środa,
29 lipca]
8:30
BELMOR:
Wstawać!
Nudzi mi się!
Towarzystwo
przez pierwsze chwile nie czuło się najlepiej. Powlokło się
jednak pod prysznice, pierwszy i ostatni raz ciepłe. Tam też jako
ostatni widzieli się w lustrach. Po powrocie śniadanie – suchary
z dżemem, bułki z dżemem, chleb z dżemem, wafle z dżemem. Piwo.
Retrospekcja:
MARO:
I
tylko z rana doprowadzamy organizm do szoku i niedowierzania dając
mu wody.
BELMOR:
Tu
byłoby taaaak pięknie, gdyby nie te tojtoje.
Po
śniadaniu wpół żywi, bo jeszcze nie przywykli, powlekli się na
ASP podpisywać różne petycje, zgonując na trawie, badając
znamiona, kupując w SiemaShopie, uczestnicząc w zupełnie innych
warsztatach, niż było to zamierzone, przez pomyłkę. [Były to
pierwsze i ostatnie zaliczone warsztaty, mimo skrupulatnie
przygotowanych harmonogramów obejmujących zumbę, fitness, zawody
siłowe i jogę o 8 rano!]. Następna w kolejności wyprawa do Tesco
była wysiłkiem nadludzkim, choć zjedzone po drodze lody mocno to
złagodziły.
BELMOR:
Tu
wszystko jest pyszne!
INDYGO:
Nooo,
na maxa!
NOELLE:
Muah
muah!
Po
powrocie dalsze zgonowanie. W międzyczasie przerażony młodzian
przybiegł prosić Belmora o kluczyki do auta, bo swoje zatrzasnął,
łudząc się, że skoro to ten sam model, na pewno się uda.
Dominika poszła szukać Bydgoszczy, (która wpierw stała w korku,
potem z powodu przegrzanego auta szła z buta,) a oczekiwanie to
spędzała na obżeraniu Pokojowego Patrolu z rogalików. W tym
czasie Noelle i Indygo wciągały machinalnie wafle z dżemem,
suchary z dżemem itd. Belmor zasnął.
INDYGO:
Narysujmy
mu penisa.
NOELLE:
Dobra!
Obudził
się nim ukończyły dzieło uzupełniając je o wszelkie niezbędne
szczegóły, ale i tak było wuchtę radości.
Pod
wieczór wesele. Noelle wdziała piękną białą suknię, welon i
wianek. Belmor wdział pocięty i poszarpany garnitur z poodrywanymi
guzikami. Indygo wdziała szatę przywódcy duchowego. Dominika
wdziała strój grunge'owy. Na wesele zaproszono Bydgoszcz oraz
Marynarza. W drodze była także Piła, ale jako że nastąpiło
oberwanie chmury cała Piła musiała kisić się w jedynym tojtoju
przez prawie kwadrans. Jakimś cudem przeżyli i dotarli. Tojtoje
zresztą były ważnym tematem na weselu, dla Belmora wręcz
najważniejszym.
INDYGO:
Przecież
i tak tego nie zatrzymasz.
CZACHA
[złowieszczo]:
Czarny
Pan powróci...
Marynarz
miał różne sprawy i różne zdania do powiedzenia przez
telefon, a potem opowiadał o egzotycznych swych podróżach.
INYGO:
Jakie
ci się zdarzyły najdziwniejsze historie w twoich egzotycznych
podróżach?
MARYNARZ:
W
Wenezueli o 2 w nocy widziałem gołe dzieci biegające po ulicach,
golusieńkie!
Grała
muzyka. Seba przebrany za tygryska, Maro i Czacha ruszyli w pogo. Nie
minęło 30 sekund, a już leżeli na trawie z ponabijanymi guzami, a
Jim pozrywane miał linki.
NOELLE:
Powiemy,
że to Jachu.
Wesele
było super, pan młody zasnął jednak w aucie, wobec czego reszta,
w okrojonym już nieco składzie postanowiła udać się do Pokojowej
Wioski Kryszny, która to zyskała nader punkowy charakter ostatnimi
czasy. Marynarz po drodze się zgubił, Maro, Dominika, Indygo oraz
Noelle w ślubnej kiecce i welonie szaleli jednak na Farben Lehre.
Przynajmniej na początku, później bowiem kiwali się niczym
hatifnaty z zamkniętymi już oczyma. Planowany uprzednio koncert
Urszuli ewidentnie ich nie chciał. Więc siup, w śmierdzące
śpiworki.
AKT
III
[czwartek,
30 lipca]
Poranek
nie tak ciężki jak poprzednio. Trochę bezsensowny przez wzgląd na
snucie się w zimnie i wietrze w poszukiwaniu ciepłej wody.
Ostatecznie – suchy szampon. Śniadanie – bułki z dżemem,
suchary z dżemem, wafle z dżemem... Piwo. Ciastka z wesela,
upieczone przez Dominikę – pyszniutkie! Poznań siedzi w aucie.
Wieje na maksa. Leci muzyka, akurat taka:
BELMOR
[niemalże rozmarzony]:
Do
tego kawałka powinien nam się właśnie obalić namiot.
W
te i nazad biega wokół namiotu Marynarz.
INDYGO:
Patrzcie,
jaką Marynarz ma śmieszną pomarańczową kurtkę.
DOMINIKA:
A
ciekawe, gdzie są ci jego znajomi.
NOELLE:
Może
ich sobie wymyślił?
MARYNARZ:
Ej,
a wiecie, kiedy jest ta bitwa na pomidory?
RESZTA:
Jaka
bitwa?
MARYNARZ:
No
właśnie, nikt nic nie wie.
INDYGO:
Może
zapytaj Jurka?
MARYNARZ:
No
pytałem.
WSZYSCY:
???
NOELLE:
I
co?
MARYNARZ:
Powiedział
tylko, że zaraz będzie ciemno.
BELMOR:
Noelle,
jak masz tak tę chustkę założoną, wyglądasz jak niezależna
kobieta. Nie podoba mi się to.
NOELLE:
Dlaczego?!
BELMOR:
Bo wyglądasz jak ta... feministka. A poza tym dziwnie opalasz sobie potem twarz. Wygląda, jakby się przesunęła.
Bo wyglądasz jak ta... feministka. A poza tym dziwnie opalasz sobie potem twarz. Wygląda, jakby się przesunęła.
Poszli
wszyscy na otwarcie. Było pięknie. Leciały Iskry i wszyscy
zadzierali głowy do góry, a oczy wlepiali w słońce. Więc
pociekło. Wersja oficjalna jest taka, że właśnie przez słońce.
Tak naprawdę zryczeliśmy się tam ze szczęścia.
Po
otwarciu udano się na hare-papkę.
BELMOR:
Oby
Czarny Pan nie chciał się za to na mnie zemścić.
A
potem pierwszy koncert, na jaki Poznań polazł – Ania Rusowicz &
Flower Power. Było nie-sa-mo-wi-cie! Wszędzie mnóstwo kolorowego
proszku, wszyscy kolorowi, wszystko jak we Frisco w latach 60. I
nawet biusty na scenie, pacyfami udekorowane. Tu się znów oczy
upociły, no bo wiadomo – tyle tego pyłu... Później był
Organek, ale albo oczekiwania były za duże albo coś, w każdym
razie obiecany rzut stanikami niespecjalnie miał jakikolwiek sens,
toteż do niego nie doszło. Można uznać, że z powodu dotkliwego
chłodu.
Powrócono
więc do obozu, do którego zjechał Torm oraz zjechała Warszaffka,
czyli same wieśniaki spod Rzeszowa, słoiki tak zwane.
NOELLE:
Dlaczego
słoiki? Nie znałam tego.
MARYNARZ:
Różnie
się mówi w różnych regionach.
Gadka
na temat gwar.
INDYGO:
Na
przykład słowa 'pener' też mnóstwo ludzi nie zna.
NOELLE
[z dumą]
Mój
brat Jachu to pener.
WARSZAFFKA:
Czyli
kto?
DOMINIKA:
Mistrz
Ortalionu.
BELMOR:
Nie
ma go tu, a ciągle coś jest przez niego zepsute w namiocie, więc
jakby był tu z nami.
INDYGO:
To
zadzwońmy do Jacha!
Rozmowa
ta niemożliwa jest do przytoczenia. Jachu odebrał i każdy z nas
powiedział mu parę miłych słów. Nie wiadomo dokładnie, jakich.
Później
dzika dość impreza. Dużo kotów i innych trunków. Wafle, bez
dżemu.
KAROLCIU
(krztusząc się, bo suchy):
Uuuufuuu!
Co to jest?!
INDYGO:
Ocharkałeś
mnie tym waflem! Jak taki pener!
NOELLE:
A
skąd wy właściwie przyjechaliście, charkające wieśniaki?
BELMOR:
No
z Charkowa.
DOMINIKA:
Muzyka
się wyłączyła.
KAROLCIU
[do Marynarza]:
Graj,
piękny Cyganie!
Dominika
powstała, aby tańczyć. Efekt: obalona ona, obalony namiot
sąsiedni.
INDYGO:
No
i nie rzuciłyście tymi stanikami w końcu...
DOMINIKA
[od razu przechodząc od słów do czynów]:
Rzucimy
teraz!
Efekt:
Marynarz w staniku Dominiki, Maro w staniku Noelle, Belmor w staniku
Indygo, przewiązanym sznurkiem, przez wzgląd na różnicę w
objętości klatki piersiowej. Towarzystwo w piżamach, bo planowało
udać się na Comę, która miała zagrać w piżamach właśnie.
Noelle w piżamie z żabką Melindą, Indygo we flaneli po ojcu,
Belmor w wielkim śpiochu. Póżniej. Indygo w bagażniku Marynarza.
Noelle z czołem rozbitym o bagażnik (burtę?) Marynarza. Noelle,
Dominika i Maro na Comie, jako jedyni w piżamach. Warszaffka
zgonuje. Indygo siedzi sobie w rowie przeżywając katusze fizyczne i
ogromną ilość duchowych wzruszeń. Belmor z nią, podtrzymując
jej warkocze, w swoim śpiochu i różowym staniku. A księżyc
pięknie nad wszystkimi świecił. Bo przecież niebo, niebo jest
dla wszystkich. Bo przecież wiatr, wiatr w gałęziach wszystkim
gra.
AKT
IV
[piątek,
30 lipca]
Ciężki
poranek kojota. Prysznice zewnętrzne. Zimna woda i wicher ogromny.
Rześko! Czekać i tak trzeba było. A mówią, że tam się nikt nie
myje.
Po
powrocie standard – sucharki z dżemem, bułki z dżemem, wafle z
dżemem... Piwo.
Zgonowanie.
Bydgoszcz zwija obóz i jedzie do domu, co niezrozumiałym jest dla
nikogo. Miłe jednak pożegnanie.
Z
materaca zeszło powietrze.
BELMOR:
To
na pewno przez Jacha.
NOELLE:
No
tak, materac też on miał ostatnio.
INDYGO
[uprzytomniwszy sobie i innym fakty]:
Ej...
Wczoraj dzwoniliśmy do Jacha...
DOMINIKA
[zasłaniając usta w niekłamanym geście przerażenia]:
O
kurwa....
BELMOR:
Musimy
zadzwonić i go przeprosić.
NOELLE:
A
jak tam Czarny Pan?
BELMOR:
Właśnie
wzywa mnie.
INDYGO:
Idź
więc. Niedawno przyjechała Maszyna Zbawienia.
BELMOR:
Pójdę.
Oby tylko Czarny Pan był łaskawy!
Indygo,
Dominika & Maro idą robić ludzki obraz pod dużą sceną. Żeby
propagować energię odnawialną. Mogli być ludzikiem albo słońcem.
Maro chciał być sutkiem, skończyli jako promień. Machali wściekle
pomarańczowymi kartkami.
DOMINIKA:
Marynarz
powinien tu być w tej swojej kurtce.
Maro
pomachał kartką i pobiegł wraz z Janis (gitara) na warsztaty, gdyż
on jako jedyny był ambitny i niezłomny i pomimo dotkliwego chłodu,
niewyspania i dużej ilości napojów wyskokowych meldował się co
dnia na warsztatach, aby móc potem zobaczyć wszystko z perspektywy
dużej sceny. Z tej to sceny miały także popłynąć życzenia dla
naszej Młodej Pary, która przecież spędzała tak podróż
poślubną, niestety biurokracja uniemożliwiła załatwienie tego.
Wracając
Dominika i Indygo zjadły zapiekanki, spotkały znajomego z Poznania
i dołączyły się do radosnego tańca krysznowców. Udawszy się
później na regeneracyjną drzemkę (nie mylić ze zgonowaniem)
zapomniały o bożym świecie. Gdy powstały czekał na nie arbuz od
Marynarza (arbuz od niego i kawa, którą dzielił się z Poznaniem
to wspaniałe były dary) oraz wiadomość od Williama, która –
przeczytana z opóźnieniem – uniemożliwiła obiecane przed rokiem
spotkanie. Telefon Indygo odmówił w tym momencie posłuszeństwa i
jedyną szansą na reanimację było siedzenie w aucie i dociskanie
do niego kabla od ładowarki, co zajęciem było żmudnym,
niewdzięcznym i raczej bezsensownym.
Później
zaczęło się koncertowe szaleństwo, będące niełatwe do
zrealizowania przez wzgląd na nieważki stan Warszaffki, którą
Poznań postanowił zaprowadzić pod scenę i cel swój osiągnął!
Obozy się jednak nieco porozdzielały. Noelle (w szacie przywódcy
duchowego) i Belmor skierowali się pod hogwardzki zamek, gdzie
rezydował legendarny Maniu. Zacząło grać Voo Voo, przez Belmora
zawsze wypowiadane o jedno voo za dużo.
NOELLE:
Ehe,
www wojechechwaglewski peel.
Spod
zamku Belmor wypisywał do Indygo ekstatyczne smsy pełne literówek,
komentując je następnie w stylu 'o kurwa', 'przepraszam, lepiej
pogadajmy później'.
Po
Voo Voo całe towarzystwo jakimś cudem się znalazło i udało się
ulokować je na ASP. Indygo, Maro i Seba udali się do obozu Piły
celem zaopatrzenia. Wówczas Seba w stroju tygryska zgubił się
bezpowrotnie. Na ASP ekipę opuścił też Karolciu, nasz don juan.
Nim jednak to uczynił, wpadł jak dziki w tunel z plastikowych
potykaczy (?), a wpadł za bratem swym, który umierał i ożywał na
przemian, a gdy ożywał robił również dzikie rzeczy. Indygo
polazła z drugiego końca tunelu, bo przecież nie wiadomo, czy w
środku nie zatrzyma ich sen bądź inna przeszkoda. Nie zatrzymała
i na końcu tunelu Karolciu oraz Indygo zakopali topór wojenny
spowodowany owym wycharkanym waflem. Pod potykaczami Karolciu wraz z
Marynarzem podepatali jednak paru ludzi. Tego leżącego najbardziej
z brzegu Indygo postanowiła przeprosić i dowiedzieć się, dlaczego
on tam właściwie leży. Okazało się, że leżał, bo okrojono
nieco jego dobytek. Indygo zaprosiła go więc na suchary z dżemem
mające być główną atrakcją ostatniego tam śniadania.
Później
chciano iść na Melę. Wyruszyło około 15 osób, na miejsce doszły
3. Meli nie było, dopiero zaczynał Frontside. Owa trójka,
zczepiona za łapki jak przedszkolaki, postanowiła więc udać się
w długą i niełatwą drogę powrotną i po około pół godzinie
jakimś cudem większość ekipy znalazła się pod dużą sceną,
gdzie pojawili się Afro Celt Sound System i dali niesamowity
koncert. Też dziki i pierwotny, ale prócz tego bosko i kosmicznie
harmonijny. Wszyscy byli szczęśliwi (no, prawie, smutny Marynarzu),
tańczyli tańce deszczu, Belmor wspaniale to uwiecznił i była to
generalnie rzecz cudowna i niesamowita. Po wszystkim Piła wróciła
do obozu, Poznań wrócił do obozu, Warszaffka wróciła również.
Po
drodze wielokrotnie i w różnych formach przewijał się taki
dialog:
NOELLE:
Chciałabym
zjeść keczup...
ADAŚ
Dam
ci, my mamy.
Postój
pod tojtojami.
BELMOR:
Wszyscy
są?
DOMINIKA:
Jak
zwykle nie ma Marynarza.
NOELLE:
Zawołajmy
wszyscy.
WSZYSCY:
[wykrzykują
Marynarza imię, nieszczególnie oryginalne]
BELMOR:
No
i co, odwróciło się sześciu, a tego i tak nie ma...
DOMINIKA:
To
może wreszcie zawyjemy do tego księżyca, skoro jest pełnia?
NIEKTÓRZY:
Auuuuuuuuuuu!!!
Poznań
ubrał na siebie wszystkie ubrania, bo noc miała być to
najzimniejsza. A Warszaffka ogrzewała się wodą ognistą,
rozczarowana poznańskim głosem rozsądku, który wciągnął
wszystkich w coraz bardziej śmierdzące śpiworki.
INDYGO:
Tu
naprawdę coraz gorzej capi.
BELMOR:
To
przez Jacha.
AKT
V
[sobota,
1 sierpnia]
Indygo
powstała o 8 po nocy spędzonej na wspólnym telepaniu się w
śpiworach, nękana wyrzutami sumienia z powodu niezaproszenia
człowieka spod potykaczy do namiotu i po kwadransie ściągania
wszystkich ciuchów – niespodzianka – upał! - wychynęła na
zewnątrz ujrzawszy brak Tormowego namiotu. Sam Torm palił sobie
papierosa i obwieścił, iż wraca do domu, bo się z powodów
zaniedbań farmakologicznych nie dał rady dostroić. Poznań za to
farmakologicznie stał nieźle – codziennie spożywano witaminę C,
rozdając ją na siłę sąsiadom, z przekonaniem, że ochroni ona
magicznie wszystkich przed całym możliwym złem. Indygo
odprowadziła Torma do auta, po czym wraz z Dominiką poszły zażyć
tej jakże rześkiej lodowatej kąpieli. Przy śniadaniu (suchary z
dżemem i uwaga – niespodzianka! - kanapki z keczupem!!!) smsa
napisał człowiek spod potykaczy. Przyprowadzono go więc do
poznańskiego obozu, ugoszczono, najedzono się wspólnie i miło
sobie gawędzono. W międzyczasie wstała Warszaffka, więc
przeniesiono się pod ichnią plandekę. Plandeka ta jednak
zamontowana była dość nieszczęśliwie – sufit co chwila spadał
wszystkim na głowę. Wyjęto więc składaną saperkę – o, taką
–
http://armyworld.pl/pol_pl_Saperka-Wojskowa-Skladana-Bundeswehr-Z-Pokrowcem-Oryginal-Demobil-17_4.jpg
Problem
polegał jednak na tym, że nikt nie umiał jej złożyć. Próbowało
wielu.
INDYGO:
Dajcie
Dominice, ona jest prawie inżynierem. Jak wam się nie uda, a jej
tak, będziecie musieli biegać z gołymi tyłkami wokół obozu.
Podczas
gdy reszta przerażona tą wizję zaczęła sprawdzać rzecz w
googlach, Dominika pochwyciwszy saperkę pierwsze, co zrobiła –
zapodała z niej swojej ciotce w oko. Indygo przed trwałym kalectwem
uchroniły jedynie okulary. Wszyscy, włącznie z ofiarą i katem
zaczęli więc zdychać ze śmiechu, a w międzyczasie Marynarz
złożył saperkę, wykopał dół, wetkał do niego patyk, a potem
podlał piwem. Plandeka była gotowa do siedzenia, więc wedle
wszelkiej logiki Dominika, Indygo oraz człowiek spod potykaczy –
Patryk, opuścili obóz Warszaffki i udali się na hare-papkę i wraz
z Noelle i Belmorem na frytki.
INDYGO:
Jak
tam Czarny Pan?
BELMOR:
Wzywa
mnie do swych wrót, ale ja się tam dziś nie zjawię.
Wymieniony
wyżej skład udał się na koncert People of the Haze, a koncert był
to rewelacyjny. Cały zespół jest fantastyczny, a frontman ma w
sobie taki ogrom pozytywnej energii, że trudno to nawet opisać. W
oczekiwaniu na godzinę W Noelle, Dominika i Indygo poszły się
taplać w błocie. Taplanie okazało się ekstremalne – wielu w
owym błocie było życzliwych osób, pomagających się taplać, a
nawet topić. W rezultacie Dominika i Indygo utopiły telefony – z
czego ta druga bezpowrotnie. Patryk pilnował im butów i wykręcał
z wody koszulki. Wreszcie godzina W. Gigantyczna flaga pod dużą
sceną. Obyło się bez płaczu, ale chwila to była ważna i
podniosła. Warszaffkę jednak ominęła, gdyż mimo wcześniejszych
wielkich obietnic – nie dali rady dotrzeć - po godzinie W Poznań
zastał sąsiedni obóz bez oznak życia. Wspaniałomyślnie
ponakrywał delikwentów kapeluszami i chustkami i począł się
pakować. W międzyczasie przybył Kuba z pomidorem dla Noelle. A po
chwili większość ożyła, więc ostatnia posiadówa pod plandeką.
Adaś cały czas leżał. Co wstał, to znów leżał.
NOELLE:
Pobudź
go rurą.
Karolciu
odwalił się w krawat i wszystkim pakował na siebie swoje bose
giry, a gdy przyszło co do czego – nie mógł znaleźć butów.
Sylvano i Dominika kultywowali hasło peace, love & music. Noelle
zjadała kanapki z keczupem i wafle z keczupem.
ADAŚ:
Oto
Keczupowa Królowa!
INDYGO:
Nie
ufajdajmy tej karimaty bardziej, muszę ją oddać Klaudynie!
ADAŚ:
Klaudynaaaaaa!!!
NOELLE:
Jej
tu przecież nie ma.
INDYGO:
A
jakby była...
BELMOR
[tego dnia trzeźwy, acz nie tracący radości i dowcipu]:
Zupełnie
tak jak Jachu.
DOMINIKA:
Dobrze, że do niej nie zadzwoniliśmy...
Zjawili
się Seba, Kama i Zło. Kama darła się znów wspaniale i
nieprzerwanie. Marynarz biegał po wrzątek. Patryk mówił i robił
wiele serdecznych, fantastycznych rzeczy. Maro żył występem na
dużej scenie. Indygo zapisywała mu chwyty na ręce trzęsącym się
długopisem. Trzęsącą się henną niejaki Ziutek podpisał się
Indygo na ramieniu, pod tojtojami.
ZIUTEK:
Też mi się podpisz! Będziemy się pamiętali przez pewnie dwa tygodnie!
Też mi się podpisz! Będziemy się pamiętali przez pewnie dwa tygodnie!
INDYGO:
Dobra!
Odwróć się, na plecach zrobię.
ZIUTEK:
Tylko
nie pisz tam nic głupiego. Co ona tam pisze?
DOMINIKA:
Penisa
ci rysuje, a co myślałeś!
Była
to jednak nieprawda.
Wreszcie
ostatnia posiadówa dobiegła końca. Wszyscy szczęśliwi (no,
prawie wszyscy, smutny Marynarzu) i pijani magią tamtego miejsca i
niekończącymi się kotami wyciąganymi z czeluści Belmorowego
bagażnika udali się na koncert Shaggy'ego. Mysta Bum-bastik!
Wszyscy zostali fantastycznie i profesjonalnie doprowadzeni na
miejsce przez Patryka, ale i tak się połowa później pogubiła.
Shaggy był fantastyczny, nasz Mysta Lowa-Lowa. Uśmialiśmy się i
ubawiliśmy bardzo. Warszaffka stwarzała nam jednak spore problemy,
znów przez stan nieważkości, który koniecznie chciała pogłębiać,
co chwilę nam się gubiąc celem zaopatrzenia, musieliśmy więc
stać w umówionym miejscu jak te ciule. Nie przeszkadzało nam to
jednak za bardzo. Po Shaggym koncert ostatni – Flogging Molly.
Dominika i Indygo prawie oszalały z radości, Warszaffka
niedowierzała, ale ostatecznie również się świetnie bawili. Na
końcu było już trochę przykro. Indygo przed wybuchem rozpaczy
uchroniła przechadzka z Marynarzem, któremu przytrafił się wybuch
emocji pod hogwardzkim Mania zamkiem, kiedy to wyściskał jakiegoś
dobroczyńcę z piwem. Na zakończeniu została czwórka jedynie,
mimo gorących próśb i przekonań.
PATRYK:
Zostańmy,
na scenie będą nasi przyjaciele.
Zakończenie
było warte zostania.
MARYNARZ
[totalnie zdziwiony]:
Ej,
przecież tam jest Maro!
INDYGO:
No
przecież dlatego właśnie tu stoimy...
Stali,
obejmując się, Dominika smutna, Marynarz jak zawsze nie do końca
wiadomo jaki, Indygo posmarkana, Patryk ze spoconymi oczami. I
koniec. Maro na scenie na pewno też spocił oczy. Ech...
Powoli
lazło się do obozu, po drodze jeszcze frytki na krawężniku i
rozmowa z upalonym entuzjastą Żanety oraz miłośnikiem kultury i
uprzejmości. Miła bardzo rozmowa. Wreszcie obóz. Tam Maro z Janis.
PATRYK:
Stary,
to było niesamowite, że tam byłeś!
Takie
właśnie było. Nastąpił trudny ogromnie czas pożegnań. Z auta
wylazła Warszaffka, zaczęło się ściskanie, z najważniejszymi
długie i mocne. I Poznań odjechał.
INDYGO
[bezwstydnie dudląc w chustkę]:
Teraz
powinien lecieć ten soundtrack z „Incepcji”.
BELMOR
[włączywszy]:
Jak
sobie życzysz.
Indygo
w większy więc ryk.
AKT
VI, ostatni [dlaczego już ostatni, łaj!?]
[niedziela,
2 sierpnia]
Prócz
Kuby reszta postanowiła nie spać. W radiu ta sama playlista. Część
podśpiewuje, ale nie bardzo to słychać przez gardła, nosy i uszy
zapchane kostrzyńskim kurzem. Po drodze znów energetyki. Na łąkach
bydło i sarny. Na szosie auto jadące zygzakiem – Poznań
zainterweniował, z czego jest dumny. Po dwóch godzinach jazdy sms
od Warszaffki: 'zbiórka pod telebimem!'. Niestety to już tylko na
wpół smutne żarty. Po drodze Dominika wysiada, wchodząc
obładowana brudnymi lumpami do swego domostwa. Kolejne ściski w
porannym słońcu. Indygo znowu dudli.
Do
Poznania zajechano o 8. Pod blokiem stały motory spowite płachtami.
INDYGO:
Namioty!
NOELLE:
Ale
faza...
Kuba
odjechał na śniadanie. Belmor poszedł pojednać się z Czarnym
Panem. Potem wraz z Noelle i Indygo zalegli na podłodze, brudni, w
brudnych śpiworach, postanowiwszy przespać się trochę. Nie było
to jednak łatwe.
INDYGO:
Jak
zamykam oczy widzę tylko ten kostrzyński piach.
NOELLE:
Tylko
piaaach, suchyyy piach. Suchy suchy!
BELMOR:
Ja
zamknąłem oczy i miałem wizję. Gościu w afro oderwał kawałek
swoich jeansów i mi podał.
NOELLE:
Może
to był Shaggy.
INDYGO:
Mysta
Lowa-Lowa.
W
końcu jednak posnęli, lecz nie na długo. Wstali, doszorowali się,
zjedli grzanki. Pojechali jeszcze do rodziców Noelle, bo tam było
jej i Belmora dziecię, które dostało pamiątkową koszulkę.
Rodzicom opowiedziano anegdoty. Zjedzono wspólnie jedzenie, dla
odmiany mokre i miękkie. Potem Noelle i Belmor odwieźli Indygo,
która znów usmarkała się przy pożegnaniu. Potem już tylko
kontrolne smsy, czy wszyscy cali i zdrowi dojechali. I powrót do
rzeczywistości. Trudny, bo nawet nie smutny. Bo ambiwalentny właśnie
– z jednej strony wszyscy szczęśliwi, z drugiej zrozpaczeni, że
rok kolejny trzeba czekać. Organizmy wyeksploatowane w Kostrzynie
funkcjonowały jakimś cudem świetnie. Po powrocie kompletnie
odmówiły posłuszeństwa. Pozostaje wszystko sobie dokładnie
przypomnieć i zapamiętać, bo to jest bardzo bardzo ważne.
Bardzo
rodzinny był to wyjazd. Noelle i Belmor – małżeństwo, Indygo i
Dominika – ciotka i bratanica, Noelle i Indygo – siostry. Cała
reszta – wielka rodzina. Nawet Kuba i Torm, którzy byli na chwilę.
Nawet Bydgoszcz. Oczywiście Piła z Czachą i Maro na czele.
Najkochańsze chłopaki pod słońcem i ci, co ich wcześniej nie
znali, teraz chcą ich bardzo znać. Warszaffka, a więc roześmiany
Karolciu z Charkowa, rozleniwiony Adaś, rozanielony Sylvano.
Marynarz, od którego wszelki smutek niechaj odstąpi. Niesamowicie
fantastyczny Patryk, do tańca i do różańca. Nie jest zbyt łatwo
bez nich wszystkich nagle być. Chciałoby się jeszcze. Ale nie
tylko oni. To wszystko. Całe to miejsce cudowne, gdzie wszyscy są
uśmiechnięci, są mili, są otwarci, gdzie jednego dnia można
przytulić bez żadnych oporów więcej osób niż przez całe życie,
gdzie spotyka się ludzi ze znajomego stowarzyszenia, którzy teraz
budują szkoły w Nepalu, gdzie spotyka się zakonników, którzy
kiedyś w pociągu gadali o tym właśnie festiwalu i na pożegnanie
dali mały kolorowy różaniec. Jurek, za którego wszyscy tam daliby
się pokroić i dzięki któremu coś tak pięknego istnieje. Muzyka.
Spokój. To, że można być jak się chce, kim się chce i w ogóle
się nie krępować, absolutnie z niczym. Cała ta magia zostaje
potem w człowieku przez jakiś czas. Podobno wystarczy 30 dni na
wyrobienie sobie nawyku. Mamy więc teraz szansę zachować w sobie
to wszystko na jak najdłużej i uśmiechać się do ludzi, pomagać
im, nie bać się mówić im na ulicy 'na zdrowie' lub 'smacznego'.
Jeden z naszych kompanów powiedział, że jesteśmy wspaniałymi
ludźmi. Wszyscy tam byli piękni i wspaniali. Skoro potrafimy tam,
to tu chyba też, co?
Wieeem,
że to wszystko trąca patosem, a dla tych, co tam nie byli, jest
niezrozumiałe albo suche i bez sensu, ale naprawdę – nie
idealizuję niczego. Niektórzy tam jadą, żeby się w spokoju
napić, żeby spędzić noc w czyimś namiocie, żeby poskakać w
błocie i to wszystko. Tak to czują, no i okej. My czujemy jednak w
ten sposób i nie przeżywamy teraz kaca z pięciu dni, ale radość
i smutek i nadzieję i tęsknotę, bo to nie jest tylko taki slogan,
że to najpiękniejszy festiwal na świecie.
Ale
żeby nie było – wy, wszyscy, którzy to czytacie: nie wstyd Wam?!
Tyle pić, tak śmierdzieć, brudnym być takim? W rowach siedzieć,
obalać namioty, w stanikach paradować? Obnosić po Kostrzynie
przepite swe oblicza niedomyte? Potworne z Was spizgusy, wszyscy bez
wyjątku! Mam nadzieję, że się ogarniecie do przyszłego roku i...
pojedziemy po bandzie znów tak świetnie jak teraz.
po przeczytaniu Marynarz.. nie, nie uśmiecha się... wyje ze śmiechu :D:D:D
OdpowiedzUsuńNareszcie! ;)
UsuńDurnota nas wszystkich rzeczywiście warta jest obśmiania, dowaliliśmy do pieca, że hej!
Bardzo miło było Was wszystkich poznać. Przypomnieć sobie również parę wątków które nie wiedzieć czemu zatarły się w pamięci :)
OdpowiedzUsuńUwaga! Gdyby ktoś miał ochotę na suchary zapraszam do Charkowa.
Człowieniu, my zawsze mamy ochotę na suchary i może nawet przyjechalibyśmy do jakiegoś tam Charkowa, tylko musiałbyś się podpisać, co by my wiedzieli, kto nas zaprasza i jaki obrać kierunek ;)
UsuńDurnota nasza zawsze jest wspaniała, ale osiągnęła kosmiczny wręcz wymiar :D Cudownie, że tak się stało!
OdpowiedzUsuńJeeest i moja sekretna kochanka! :D
UsuńW ogóle cuda same dzięki temu i trwają aż do teraz. Jak widzisz - jesteśmy zaproszeni do Charkowa!
Ty pierwsza powinnaś wiedzieć kto pochodzi z Charkowa :D swoją drogą nie wiem czy to był zamach na moje życie, czy chęć zabetonowania mi paszczy w każdym razie zabrakło wody.
OdpowiedzUsuńZmylił mnie ten kulturalny ton Twojej wypowiedzi ;) I bądźże łaskaw nie mierzyć mnie swoją miarą - to była tylko i wyłącznie słynna poznańska gościnność. Czym chata bogata! A że chata bogata była jedynie winem i waflem... Jakoś to pierwsze Ci nie zaszkodziło! :P
Usuń