wtorek, 4 sierpnia 2015

Zaraz będzie ciemnooooo...

Eksperyment pseudoliteracki z pogranicza dramatu i prozy. Inaczej nie zdołam tego upamiętnić. Najmocniej przepraszam za ewentualny patos, luki, nagięcia faktów, niedopatrzenia, niepochlebne słowa i generalnie za to, co się komuś tu nie spodobało.
Proszę natomiast o to, by ci, którym się chce to czytać, zechcieli też dopisać swoje wrażenia, odczucia i opowieści, przy których mnie nie było bądź których z niewyjaśnionych powodów nie pamiętam...

OSOBY [z symbolicznym podziałem na obozy, podział ten jednak jest wyłącznie umowny]:

POZNAŃ
Indygo [najpierw wymieniam siebie, jako egoistkę – pozdro, Klaudyna!] - ona to pisze, ona tak to czuła
Noelle – bratnia dusza Indygo, według niektórych jej siostra oraz [platoniczna] sekretna kochanka
Belmor – świeżo upieczony mąż Noelle
Dominika – bratanica Indygo, najświeższa, najmłodsza
Jachu – brat Noelle, nieobecny ciałem, lecz dziedzictwem (nie)chlubnym co dnia
Kuba – bratnia dusza (sekretny kochanek?) Belmora

PIŁA
Maro – kompan wyżej wymienionych, wspominany na tychże łamach już wcześniej
Czacha – podobnie + bratnia dusza Maro (oraz jego sekretny kochanek?)
Seba – kompan powyższych, stoicki spokój na twarzy, diabeł za uszami
Kama – dziewczyna Seby, zna wszystkie piosenki i nigdy nie waha się ich użyć
Zło – towarzysz powyższych, życiem swym uosobiający mądrą ogromnie maksymę głoszącą, iż milczenie jest ZŁOtem

BYDGOSZCZ
Monika – znajoma Dominiki, prezentowała się bardzo ładnie i eterycznie, ostatecznie rozpływając się niczym kamfora
Kamil – facet powyższej
Olaf – ich znajomy, w truskawkowej bluzce

???
Pawełek – człek bez zębów, nogi i prawie bez głosu, z wielką za to radością

KOSMOS
Torm – znajomy Indygo, Noelle i Belmora, z nieco innej galaktyki

TRÓJMIASTO/ [później jako] WARSZAFFKA
Marynarz – marynarz; osobnik o rozdygotanym sercu i dłoniach, najmniej wysuszył zęby, innym dawał jednak osuszać łupiny arbuzów i szklanki kawy
Karolciu – brat marynarza, zęby ewidentnie najbardziej wysuszone
Adaś – kompan powyższych, widywany najczęściej w pozycji leżącej
Sylvano – podobnie, widywany najczęściej z uroczymi swymi oczętami włoskimi wlepionymi w Dominikę

TARCZYN
Patryk – król Ostatniego Dnia, kompan absolutnie wszystkich powyższych

KOSMOPOLITA
Czarny Pan – najbardziej niepożądany, a obecny we wszystkich obozach; wtajemniczeni wiedzą już, pozostali – niechaj się wczytają


3...2...1... Odjazd!

AKT I
[wtorek, 28 lipca]

Indygo wyszła z pracy z plecakiem, do którego przywiązane były buty – kiedy szła, kopały ją po tyłku. I z torbą, do której przywiązana była bluza. Spieszno jej było, więc nie zważała na nic. Po chwili była już u Noelle, gdzie była Noelle, Belmor i Dominika, a także ogromna ilość różnorakich tobołków. Po wspólnym obiedzie [dzię-ku-je-my!] postanowili udać się w drogę. Indygo zorientowała się wówczas, że bluzy nie ma. Wyszła więc i skierowawszy swe kroki na drogę, którą uprzednio pokonała, w krzaczorach znalazła zgubioną przed ponad godziną bluzę. Noelle będąca ukrytym tego świadkiem tego incydentu niemal zwinęła się na chodniku ze śmiechu. W końcu wsiedli wszyscy do auta i pokrążywszy jeszcze trochę po Poznaniu wyruszyli w drogę. Jeszcze przed opuszczeniem miasta:
INDYGO:
Ładne bułki zrobiłaś.
NOELLE:
Dziękuję.
DOMINIKA:
Wyglądają na pyszne. Ale niedawno był obiad.
INDYGO:
Na której stacji robimy postój? Na piątej?
NOELLE:
Myślę, że maks na drugiej.
BELMOR:
Czyli wszyscy i tak już tak naprawdę myślą tylko o jednym.

Jechali sobie wesoło słuchając przygotowanej na tę okazję listy, podśpiewując, popijając energetyki [po powrocie będziemy się już całkiem zdrowo odżywiać!] i machając do autostopowiczów jadących w tę samą stronę.

INDYGO:
Jeszcze tylko 10 kilometrów! Uhuhuhu, zaraz zejdę na zawał.
BELMOR:
Ja zaraz zemdleję!

Dojechali chwilę przed zmrokiem i jęli rozbijać Jima [namiot].

NOELLE:
Tu brakuje linki.
BELMOR:
To na pewno przez Jacha, on miał ten namiot ostatnio.

INDYGO:
W sumie trochę capi w tym namiocie.
NOELLE:
To przez Jacha, on miał ten namiot ostatnio.

Nieopodal podjechało auto, z którego wysiadł ktoś, kto zupełnie nie wyglądał na marynarza. I zapytał, czy czekają na kogoś, ale że nie czekali, zostali sąsiadami. Zapomnieli o nim jednak prędko, gdyż rozbiwszy się przystąpili do konsumpcji zmiażdżonych rogalików oraz kotów [skrót myślowy: wino z etykietą, na której widnieje podobizna kota]. Poczuwszy wolność, swobodę, szczęście i usłyszawszy stukot spadających kajdan szarej rzeczywistości wyruszyli w pole. Indygo i Belmor wspominali poprzednią wizytę w pięknym tym miejscu.

NOELLE [sugerując zanadto cukierkowe uczucia]:
Muah muah!

Pod Lidlem spotkali Maro i Czachę, obklejonych taśmą klejącą. Wyściskali się i poleźli wspólnie do obozu Piły. Po drodze:

DOMINIKA:
Założyłam się z kumpelą, że na Organku rzucę stanikiem.
NOELLE:
Ja też rzucę!

PAWEŁEK [wówczas jeszcze nieznany, pojawiwszy się znienacka rechocząc zdartym głosem]:
Kto tu rzuca stanikami? Ehehehehehe.

Tym sposobem Pawełek także powędrował do obozu Piły, zaiwaniając na trzech swych nogach w tempie super express. Na miejscu było ognisko, różne trunki, różni fajni ludzie, niewymieniani w czołówce przez wzgląd na epizodyczny charakter oraz śpiewy, których nie życzę nikomu słyszeć. „Chryzantemy złociste” odśpiewane z 7 razy, „Mury” zaczęte i nieskończone ze 4 razy, „Foczki” i „Kamyczki” nie po kolei. Niewiasta w lokach jako jedyna miała sensowny głos, Kama wykrzykiwała dziarsko i odważnie wszelkie możliwe pieśni, Belmor czuwał nad ogniskiem, Pawełek rechotał bezgłośnie bezskutecznie dopraszając się o papierosa, bo nikt go nie słyszał i tak to było do 3 w nocy. Do obozu Poznań został odprowadzony przez tę, która umiała śpiewać i która po drodze tuliła się 100 razy do wszystkich, a w odprowadzaniu towarzyszył jej Maro.

Później, już w śpiworkach.
INDYGO:
Naprawdę tu capi, jakby wymiotem.
BELMOR & NOELLE:
To na pewno Jachu, on miał ostatni ten namiot.

AKT II
[środa, 29 lipca]

8:30
BELMOR:
Wstawać! Nudzi mi się!

Towarzystwo przez pierwsze chwile nie czuło się najlepiej. Powlokło się jednak pod prysznice, pierwszy i ostatni raz ciepłe. Tam też jako ostatni widzieli się w lustrach. Po powrocie śniadanie – suchary z dżemem, bułki z dżemem, chleb z dżemem, wafle z dżemem. Piwo.
Retrospekcja:

MARO:
I tylko z rana doprowadzamy organizm do szoku i niedowierzania dając mu wody.

BELMOR:
Tu byłoby taaaak pięknie, gdyby nie te tojtoje.

Po śniadaniu wpół żywi, bo jeszcze nie przywykli, powlekli się na ASP podpisywać różne petycje, zgonując na trawie, badając znamiona, kupując w SiemaShopie, uczestnicząc w zupełnie innych warsztatach, niż było to zamierzone, przez pomyłkę. [Były to pierwsze i ostatnie zaliczone warsztaty, mimo skrupulatnie przygotowanych harmonogramów obejmujących zumbę, fitness, zawody siłowe i jogę o 8 rano!]. Następna w kolejności wyprawa do Tesco była wysiłkiem nadludzkim, choć zjedzone po drodze lody mocno to złagodziły.

BELMOR:
Tu wszystko jest pyszne!
INDYGO:
Nooo, na maxa!
NOELLE:
Muah muah!

Po powrocie dalsze zgonowanie. W międzyczasie przerażony młodzian przybiegł prosić Belmora o kluczyki do auta, bo swoje zatrzasnął, łudząc się, że skoro to ten sam model, na pewno się uda. Dominika poszła szukać Bydgoszczy, (która wpierw stała w korku, potem z powodu przegrzanego auta szła z buta,) a oczekiwanie to spędzała na obżeraniu Pokojowego Patrolu z rogalików. W tym czasie Noelle i Indygo wciągały machinalnie wafle z dżemem, suchary z dżemem itd. Belmor zasnął.

INDYGO:
Narysujmy mu penisa.
NOELLE:
Dobra!

Obudził się nim ukończyły dzieło uzupełniając je o wszelkie niezbędne szczegóły, ale i tak było wuchtę radości.

Pod wieczór wesele. Noelle wdziała piękną białą suknię, welon i wianek. Belmor wdział pocięty i poszarpany garnitur z poodrywanymi guzikami. Indygo wdziała szatę przywódcy duchowego. Dominika wdziała strój grunge'owy. Na wesele zaproszono Bydgoszcz oraz Marynarza. W drodze była także Piła, ale jako że nastąpiło oberwanie chmury cała Piła musiała kisić się w jedynym tojtoju przez prawie kwadrans. Jakimś cudem przeżyli i dotarli. Tojtoje zresztą były ważnym tematem na weselu, dla Belmora wręcz najważniejszym.

INDYGO:
Przecież i tak tego nie zatrzymasz.
CZACHA [złowieszczo]:
Czarny Pan powróci...

Marynarz miał różne sprawy i różne zdania do powiedzenia przez telefon, a potem opowiadał o egzotycznych swych podróżach.
INYGO:
Jakie ci się zdarzyły najdziwniejsze historie w twoich egzotycznych podróżach?
MARYNARZ:
W Wenezueli o 2 w nocy widziałem gołe dzieci biegające po ulicach, golusieńkie!

Grała muzyka. Seba przebrany za tygryska, Maro i Czacha ruszyli w pogo. Nie minęło 30 sekund, a już leżeli na trawie z ponabijanymi guzami, a Jim pozrywane miał linki.

NOELLE:
Powiemy, że to Jachu.

Wesele było super, pan młody zasnął jednak w aucie, wobec czego reszta, w okrojonym już nieco składzie postanowiła udać się do Pokojowej Wioski Kryszny, która to zyskała nader punkowy charakter ostatnimi czasy. Marynarz po drodze się zgubił, Maro, Dominika, Indygo oraz Noelle w ślubnej kiecce i welonie szaleli jednak na Farben Lehre. Przynajmniej na początku, później bowiem kiwali się niczym hatifnaty z zamkniętymi już oczyma. Planowany uprzednio koncert Urszuli ewidentnie ich nie chciał. Więc siup, w śmierdzące śpiworki.

AKT III
[czwartek, 30 lipca]

Poranek nie tak ciężki jak poprzednio. Trochę bezsensowny przez wzgląd na snucie się w zimnie i wietrze w poszukiwaniu ciepłej wody. Ostatecznie – suchy szampon. Śniadanie – bułki z dżemem, suchary z dżemem, wafle z dżemem... Piwo. Ciastka z wesela, upieczone przez Dominikę – pyszniutkie! Poznań siedzi w aucie. Wieje na maksa. Leci muzyka, akurat taka:
BELMOR [niemalże rozmarzony]:
Do tego kawałka powinien nam się właśnie obalić namiot.

W te i nazad biega wokół namiotu Marynarz.
INDYGO:
Patrzcie, jaką Marynarz ma śmieszną pomarańczową kurtkę.
DOMINIKA:
A ciekawe, gdzie są ci jego znajomi.
NOELLE:
Może ich sobie wymyślił?

MARYNARZ:
Ej, a wiecie, kiedy jest ta bitwa na pomidory?
RESZTA:
Jaka bitwa?
MARYNARZ:
No właśnie, nikt nic nie wie.
INDYGO:
Może zapytaj Jurka?
MARYNARZ:
No pytałem.
WSZYSCY:
???
NOELLE:
I co?
MARYNARZ:
Powiedział tylko, że zaraz będzie ciemno.

BELMOR:
Noelle, jak masz tak tę chustkę założoną, wyglądasz jak niezależna kobieta. Nie podoba mi się to.
NOELLE:
Dlaczego?!
BELMOR:
Bo wyglądasz jak ta... feministka. A poza tym dziwnie opalasz sobie potem twarz. Wygląda, jakby się przesunęła.

Poszli wszyscy na otwarcie. Było pięknie. Leciały Iskry i wszyscy zadzierali głowy do góry, a oczy wlepiali w słońce. Więc pociekło. Wersja oficjalna jest taka, że właśnie przez słońce. Tak naprawdę zryczeliśmy się tam ze szczęścia.
Po otwarciu udano się na hare-papkę.

BELMOR:
Oby Czarny Pan nie chciał się za to na mnie zemścić.

A potem pierwszy koncert, na jaki Poznań polazł – Ania Rusowicz & Flower Power. Było nie-sa-mo-wi-cie! Wszędzie mnóstwo kolorowego proszku, wszyscy kolorowi, wszystko jak we Frisco w latach 60. I nawet biusty na scenie, pacyfami udekorowane. Tu się znów oczy upociły, no bo wiadomo – tyle tego pyłu... Później był Organek, ale albo oczekiwania były za duże albo coś, w każdym razie obiecany rzut stanikami niespecjalnie miał jakikolwiek sens, toteż do niego nie doszło. Można uznać, że z powodu dotkliwego chłodu.
Powrócono więc do obozu, do którego zjechał Torm oraz zjechała Warszaffka, czyli same wieśniaki spod Rzeszowa, słoiki tak zwane.

NOELLE:
Dlaczego słoiki? Nie znałam tego.
MARYNARZ:
Różnie się mówi w różnych regionach.

Gadka na temat gwar.

INDYGO:
Na przykład słowa 'pener' też mnóstwo ludzi nie zna.
NOELLE [z dumą]
Mój brat Jachu to pener.
WARSZAFFKA:
Czyli kto?
DOMINIKA:
Mistrz Ortalionu.
BELMOR:
Nie ma go tu, a ciągle coś jest przez niego zepsute w namiocie, więc jakby był tu z nami.
INDYGO:
To zadzwońmy do Jacha!

Rozmowa ta niemożliwa jest do przytoczenia. Jachu odebrał i każdy z nas powiedział mu parę miłych słów. Nie wiadomo dokładnie, jakich.

Później dzika dość impreza. Dużo kotów i innych trunków. Wafle, bez dżemu.
KAROLCIU (krztusząc się, bo suchy):
Uuuufuuu! Co to jest?!
INDYGO:
Ocharkałeś mnie tym waflem! Jak taki pener!

NOELLE:
A skąd wy właściwie przyjechaliście, charkające wieśniaki?
BELMOR:
No z Charkowa.

DOMINIKA:
Muzyka się wyłączyła.
KAROLCIU [do Marynarza]:
Graj, piękny Cyganie!

Dominika powstała, aby tańczyć. Efekt: obalona ona, obalony namiot sąsiedni.

INDYGO:
No i nie rzuciłyście tymi stanikami w końcu...
DOMINIKA [od razu przechodząc od słów do czynów]:
Rzucimy teraz!

Efekt: Marynarz w staniku Dominiki, Maro w staniku Noelle, Belmor w staniku Indygo, przewiązanym sznurkiem, przez wzgląd na różnicę w objętości klatki piersiowej. Towarzystwo w piżamach, bo planowało udać się na Comę, która miała zagrać w piżamach właśnie. Noelle w piżamie z żabką Melindą, Indygo we flaneli po ojcu, Belmor w wielkim śpiochu. Póżniej. Indygo w bagażniku Marynarza. Noelle z czołem rozbitym o bagażnik (burtę?) Marynarza. Noelle, Dominika i Maro na Comie, jako jedyni w piżamach. Warszaffka zgonuje. Indygo siedzi sobie w rowie przeżywając katusze fizyczne i ogromną ilość duchowych wzruszeń. Belmor z nią, podtrzymując jej warkocze, w swoim śpiochu i różowym staniku. A księżyc pięknie nad wszystkimi świecił. Bo przecież niebo, niebo jest dla wszystkich. Bo przecież wiatr, wiatr w gałęziach wszystkim gra.

AKT IV
[piątek, 30 lipca]

Ciężki poranek kojota. Prysznice zewnętrzne. Zimna woda i wicher ogromny. Rześko! Czekać i tak trzeba było. A mówią, że tam się nikt nie myje.
Po powrocie standard – sucharki z dżemem, bułki z dżemem, wafle z dżemem... Piwo.
Zgonowanie. Bydgoszcz zwija obóz i jedzie do domu, co niezrozumiałym jest dla nikogo. Miłe jednak pożegnanie.

Z materaca zeszło powietrze.
BELMOR:
To na pewno przez Jacha.
NOELLE:
No tak, materac też on miał ostatnio.
INDYGO [uprzytomniwszy sobie i innym fakty]:
Ej... Wczoraj dzwoniliśmy do Jacha...
DOMINIKA [zasłaniając usta w niekłamanym geście przerażenia]:
O kurwa....
BELMOR:
Musimy zadzwonić i go przeprosić.

NOELLE:
A jak tam Czarny Pan?
BELMOR:
Właśnie wzywa mnie.
INDYGO:
Idź więc. Niedawno przyjechała Maszyna Zbawienia.
BELMOR:
Pójdę. Oby tylko Czarny Pan był łaskawy!

Indygo, Dominika & Maro idą robić ludzki obraz pod dużą sceną. Żeby propagować energię odnawialną. Mogli być ludzikiem albo słońcem. Maro chciał być sutkiem, skończyli jako promień. Machali wściekle pomarańczowymi kartkami.
DOMINIKA:
Marynarz powinien tu być w tej swojej kurtce.

Maro pomachał kartką i pobiegł wraz z Janis (gitara) na warsztaty, gdyż on jako jedyny był ambitny i niezłomny i pomimo dotkliwego chłodu, niewyspania i dużej ilości napojów wyskokowych meldował się co dnia na warsztatach, aby móc potem zobaczyć wszystko z perspektywy dużej sceny. Z tej to sceny miały także popłynąć życzenia dla naszej Młodej Pary, która przecież spędzała tak podróż poślubną, niestety biurokracja uniemożliwiła załatwienie tego.
Wracając Dominika i Indygo zjadły zapiekanki, spotkały znajomego z Poznania i dołączyły się do radosnego tańca krysznowców. Udawszy się później na regeneracyjną drzemkę (nie mylić ze zgonowaniem) zapomniały o bożym świecie. Gdy powstały czekał na nie arbuz od Marynarza (arbuz od niego i kawa, którą dzielił się z Poznaniem to wspaniałe były dary) oraz wiadomość od Williama, która – przeczytana z opóźnieniem – uniemożliwiła obiecane przed rokiem spotkanie. Telefon Indygo odmówił w tym momencie posłuszeństwa i jedyną szansą na reanimację było siedzenie w aucie i dociskanie do niego kabla od ładowarki, co zajęciem było żmudnym, niewdzięcznym i raczej bezsensownym.
Później zaczęło się koncertowe szaleństwo, będące niełatwe do zrealizowania przez wzgląd na nieważki stan Warszaffki, którą Poznań postanowił zaprowadzić pod scenę i cel swój osiągnął! Obozy się jednak nieco porozdzielały. Noelle (w szacie przywódcy duchowego) i Belmor skierowali się pod hogwardzki zamek, gdzie rezydował legendarny Maniu. Zacząło grać Voo Voo, przez Belmora zawsze wypowiadane o jedno voo za dużo.
NOELLE:
Ehe, www wojechechwaglewski peel.

Spod zamku Belmor wypisywał do Indygo ekstatyczne smsy pełne literówek, komentując je następnie w stylu 'o kurwa', 'przepraszam, lepiej pogadajmy później'.
Po Voo Voo całe towarzystwo jakimś cudem się znalazło i udało się ulokować je na ASP. Indygo, Maro i Seba udali się do obozu Piły celem zaopatrzenia. Wówczas Seba w stroju tygryska zgubił się bezpowrotnie. Na ASP ekipę opuścił też Karolciu, nasz don juan. Nim jednak to uczynił, wpadł jak dziki w tunel z plastikowych potykaczy (?), a wpadł za bratem swym, który umierał i ożywał na przemian, a gdy ożywał robił również dzikie rzeczy. Indygo polazła z drugiego końca tunelu, bo przecież nie wiadomo, czy w środku nie zatrzyma ich sen bądź inna przeszkoda. Nie zatrzymała i na końcu tunelu Karolciu oraz Indygo zakopali topór wojenny spowodowany owym wycharkanym waflem. Pod potykaczami Karolciu wraz z Marynarzem podepatali jednak paru ludzi. Tego leżącego najbardziej z brzegu Indygo postanowiła przeprosić i dowiedzieć się, dlaczego on tam właściwie leży. Okazało się, że leżał, bo okrojono nieco jego dobytek. Indygo zaprosiła go więc na suchary z dżemem mające być główną atrakcją ostatniego tam śniadania.
Później chciano iść na Melę. Wyruszyło około 15 osób, na miejsce doszły 3. Meli nie było, dopiero zaczynał Frontside. Owa trójka, zczepiona za łapki jak przedszkolaki, postanowiła więc udać się w długą i niełatwą drogę powrotną i po około pół godzinie jakimś cudem większość ekipy znalazła się pod dużą sceną, gdzie pojawili się Afro Celt Sound System i dali niesamowity koncert. Też dziki i pierwotny, ale prócz tego bosko i kosmicznie harmonijny. Wszyscy byli szczęśliwi (no, prawie, smutny Marynarzu), tańczyli tańce deszczu, Belmor wspaniale to uwiecznił i była to generalnie rzecz cudowna i niesamowita. Po wszystkim Piła wróciła do obozu, Poznań wrócił do obozu, Warszaffka wróciła również.
Po drodze wielokrotnie i w różnych formach przewijał się taki dialog:
NOELLE:
Chciałabym zjeść keczup...
ADAŚ
Dam ci, my mamy.

Postój pod tojtojami.
BELMOR:
Wszyscy są?
DOMINIKA:
Jak zwykle nie ma Marynarza.
NOELLE:
Zawołajmy wszyscy.
WSZYSCY:
[wykrzykują Marynarza imię, nieszczególnie oryginalne]
BELMOR:
No i co, odwróciło się sześciu, a tego i tak nie ma...
DOMINIKA:
To może wreszcie zawyjemy do tego księżyca, skoro jest pełnia?
NIEKTÓRZY:
Auuuuuuuuuuu!!!

Poznań ubrał na siebie wszystkie ubrania, bo noc miała być to najzimniejsza. A Warszaffka ogrzewała się wodą ognistą, rozczarowana poznańskim głosem rozsądku, który wciągnął wszystkich w coraz bardziej śmierdzące śpiworki.

INDYGO:
Tu naprawdę coraz gorzej capi.
BELMOR:
To przez Jacha.

AKT V
[sobota, 1 sierpnia]

Indygo powstała o 8 po nocy spędzonej na wspólnym telepaniu się w śpiworach, nękana wyrzutami sumienia z powodu niezaproszenia człowieka spod potykaczy do namiotu i po kwadransie ściągania wszystkich ciuchów – niespodzianka – upał! - wychynęła na zewnątrz ujrzawszy brak Tormowego namiotu. Sam Torm palił sobie papierosa i obwieścił, iż wraca do domu, bo się z powodów zaniedbań farmakologicznych nie dał rady dostroić. Poznań za to farmakologicznie stał nieźle – codziennie spożywano witaminę C, rozdając ją na siłę sąsiadom, z przekonaniem, że ochroni ona magicznie wszystkich przed całym możliwym złem. Indygo odprowadziła Torma do auta, po czym wraz z Dominiką poszły zażyć tej jakże rześkiej lodowatej kąpieli. Przy śniadaniu (suchary z dżemem i uwaga – niespodzianka! - kanapki z keczupem!!!) smsa napisał człowiek spod potykaczy. Przyprowadzono go więc do poznańskiego obozu, ugoszczono, najedzono się wspólnie i miło sobie gawędzono. W międzyczasie wstała Warszaffka, więc przeniesiono się pod ichnią plandekę. Plandeka ta jednak zamontowana była dość nieszczęśliwie – sufit co chwila spadał wszystkim na głowę. Wyjęto więc składaną saperkę – o, taką – http://armyworld.pl/pol_pl_Saperka-Wojskowa-Skladana-Bundeswehr-Z-Pokrowcem-Oryginal-Demobil-17_4.jpg
Problem polegał jednak na tym, że nikt nie umiał jej złożyć. Próbowało wielu.
INDYGO:
Dajcie Dominice, ona jest prawie inżynierem. Jak wam się nie uda, a jej tak, będziecie musieli biegać z gołymi tyłkami wokół obozu.

Podczas gdy reszta przerażona tą wizję zaczęła sprawdzać rzecz w googlach, Dominika pochwyciwszy saperkę pierwsze, co zrobiła – zapodała z niej swojej ciotce w oko. Indygo przed trwałym kalectwem uchroniły jedynie okulary. Wszyscy, włącznie z ofiarą i katem zaczęli więc zdychać ze śmiechu, a w międzyczasie Marynarz złożył saperkę, wykopał dół, wetkał do niego patyk, a potem podlał piwem. Plandeka była gotowa do siedzenia, więc wedle wszelkiej logiki Dominika, Indygo oraz człowiek spod potykaczy – Patryk, opuścili obóz Warszaffki i udali się na hare-papkę i wraz z Noelle i Belmorem na frytki.

INDYGO:
Jak tam Czarny Pan?
BELMOR:
Wzywa mnie do swych wrót, ale ja się tam dziś nie zjawię.

Wymieniony wyżej skład udał się na koncert People of the Haze, a koncert był to rewelacyjny. Cały zespół jest fantastyczny, a frontman ma w sobie taki ogrom pozytywnej energii, że trudno to nawet opisać. W oczekiwaniu na godzinę W Noelle, Dominika i Indygo poszły się taplać w błocie. Taplanie okazało się ekstremalne – wielu w owym błocie było życzliwych osób, pomagających się taplać, a nawet topić. W rezultacie Dominika i Indygo utopiły telefony – z czego ta druga bezpowrotnie. Patryk pilnował im butów i wykręcał z wody koszulki. Wreszcie godzina W. Gigantyczna flaga pod dużą sceną. Obyło się bez płaczu, ale chwila to była ważna i podniosła. Warszaffkę jednak ominęła, gdyż mimo wcześniejszych wielkich obietnic – nie dali rady dotrzeć - po godzinie W Poznań zastał sąsiedni obóz bez oznak życia. Wspaniałomyślnie ponakrywał delikwentów kapeluszami i chustkami i począł się pakować. W międzyczasie przybył Kuba z pomidorem dla Noelle. A po chwili większość ożyła, więc ostatnia posiadówa pod plandeką. Adaś cały czas leżał. Co wstał, to znów leżał.
NOELLE:
Pobudź go rurą.

Karolciu odwalił się w krawat i wszystkim pakował na siebie swoje bose giry, a gdy przyszło co do czego – nie mógł znaleźć butów. Sylvano i Dominika kultywowali hasło peace, love & music. Noelle zjadała kanapki z keczupem i wafle z keczupem.
ADAŚ:
Oto Keczupowa Królowa!
INDYGO:
Nie ufajdajmy tej karimaty bardziej, muszę ją oddać Klaudynie!
ADAŚ:
Klaudynaaaaaa!!!
NOELLE:
Jej tu przecież nie ma.
INDYGO:
A jakby była...
BELMOR [tego dnia trzeźwy, acz nie tracący radości i dowcipu]:
Zupełnie tak jak Jachu.
DOMINIKA:
Dobrze, że do niej nie zadzwoniliśmy...

Zjawili się Seba, Kama i Zło. Kama darła się znów wspaniale i nieprzerwanie. Marynarz biegał po wrzątek. Patryk mówił i robił wiele serdecznych, fantastycznych rzeczy. Maro żył występem na dużej scenie. Indygo zapisywała mu chwyty na ręce trzęsącym się długopisem. Trzęsącą się henną niejaki Ziutek podpisał się Indygo na ramieniu, pod tojtojami.
ZIUTEK:
Też mi się podpisz! Będziemy się pamiętali przez pewnie dwa tygodnie!
INDYGO:
Dobra! Odwróć się, na plecach zrobię.
ZIUTEK:
Tylko nie pisz tam nic głupiego. Co ona tam pisze?
DOMINIKA:
Penisa ci rysuje, a co myślałeś!

Była to jednak nieprawda.

Wreszcie ostatnia posiadówa dobiegła końca. Wszyscy szczęśliwi (no, prawie wszyscy, smutny Marynarzu) i pijani magią tamtego miejsca i niekończącymi się kotami wyciąganymi z czeluści Belmorowego bagażnika udali się na koncert Shaggy'ego. Mysta Bum-bastik! Wszyscy zostali fantastycznie i profesjonalnie doprowadzeni na miejsce przez Patryka, ale i tak się połowa później pogubiła. Shaggy był fantastyczny, nasz Mysta Lowa-Lowa. Uśmialiśmy się i ubawiliśmy bardzo. Warszaffka stwarzała nam jednak spore problemy, znów przez stan nieważkości, który koniecznie chciała pogłębiać, co chwilę nam się gubiąc celem zaopatrzenia, musieliśmy więc stać w umówionym miejscu jak te ciule. Nie przeszkadzało nam to jednak za bardzo. Po Shaggym koncert ostatni – Flogging Molly. Dominika i Indygo prawie oszalały z radości, Warszaffka niedowierzała, ale ostatecznie również się świetnie bawili. Na końcu było już trochę przykro. Indygo przed wybuchem rozpaczy uchroniła przechadzka z Marynarzem, któremu przytrafił się wybuch emocji pod hogwardzkim Mania zamkiem, kiedy to wyściskał jakiegoś dobroczyńcę z piwem. Na zakończeniu została czwórka jedynie, mimo gorących próśb i przekonań.

PATRYK:
Zostańmy, na scenie będą nasi przyjaciele.

Zakończenie było warte zostania.

MARYNARZ [totalnie zdziwiony]:
Ej, przecież tam jest Maro!
INDYGO:
No przecież dlatego właśnie tu stoimy...

Stali, obejmując się, Dominika smutna, Marynarz jak zawsze nie do końca wiadomo jaki, Indygo posmarkana, Patryk ze spoconymi oczami. I koniec. Maro na scenie na pewno też spocił oczy. Ech...

Powoli lazło się do obozu, po drodze jeszcze frytki na krawężniku i rozmowa z upalonym entuzjastą Żanety oraz miłośnikiem kultury i uprzejmości. Miła bardzo rozmowa. Wreszcie obóz. Tam Maro z Janis.
PATRYK:
Stary, to było niesamowite, że tam byłeś!

Takie właśnie było. Nastąpił trudny ogromnie czas pożegnań. Z auta wylazła Warszaffka, zaczęło się ściskanie, z najważniejszymi długie i mocne. I Poznań odjechał.

INDYGO [bezwstydnie dudląc w chustkę]:
Teraz powinien lecieć ten soundtrack z „Incepcji”.
BELMOR [włączywszy]:
Jak sobie życzysz.
Indygo w większy więc ryk.

AKT VI, ostatni [dlaczego już ostatni, łaj!?]
[niedziela, 2 sierpnia]

Prócz Kuby reszta postanowiła nie spać. W radiu ta sama playlista. Część podśpiewuje, ale nie bardzo to słychać przez gardła, nosy i uszy zapchane kostrzyńskim kurzem. Po drodze znów energetyki. Na łąkach bydło i sarny. Na szosie auto jadące zygzakiem – Poznań zainterweniował, z czego jest dumny. Po dwóch godzinach jazdy sms od Warszaffki: 'zbiórka pod telebimem!'. Niestety to już tylko na wpół smutne żarty. Po drodze Dominika wysiada, wchodząc obładowana brudnymi lumpami do swego domostwa. Kolejne ściski w porannym słońcu. Indygo znowu dudli.
Do Poznania zajechano o 8. Pod blokiem stały motory spowite płachtami.
INDYGO:
Namioty!
NOELLE:
Ale faza...

Kuba odjechał na śniadanie. Belmor poszedł pojednać się z Czarnym Panem. Potem wraz z Noelle i Indygo zalegli na podłodze, brudni, w brudnych śpiworach, postanowiwszy przespać się trochę. Nie było to jednak łatwe.
INDYGO:
Jak zamykam oczy widzę tylko ten kostrzyński piach.
NOELLE:
Tylko piaaach, suchyyy piach. Suchy suchy!
BELMOR:
Ja zamknąłem oczy i miałem wizję. Gościu w afro oderwał kawałek swoich jeansów i mi podał.
NOELLE:
Może to był Shaggy.
INDYGO:
Mysta Lowa-Lowa.

W końcu jednak posnęli, lecz nie na długo. Wstali, doszorowali się, zjedli grzanki. Pojechali jeszcze do rodziców Noelle, bo tam było jej i Belmora dziecię, które dostało pamiątkową koszulkę. Rodzicom opowiedziano anegdoty. Zjedzono wspólnie jedzenie, dla odmiany mokre i miękkie. Potem Noelle i Belmor odwieźli Indygo, która znów usmarkała się przy pożegnaniu. Potem już tylko kontrolne smsy, czy wszyscy cali i zdrowi dojechali. I powrót do rzeczywistości. Trudny, bo nawet nie smutny. Bo ambiwalentny właśnie – z jednej strony wszyscy szczęśliwi, z drugiej zrozpaczeni, że rok kolejny trzeba czekać. Organizmy wyeksploatowane w Kostrzynie funkcjonowały jakimś cudem świetnie. Po powrocie kompletnie odmówiły posłuszeństwa. Pozostaje wszystko sobie dokładnie przypomnieć i zapamiętać, bo to jest bardzo bardzo ważne.

Bardzo rodzinny był to wyjazd. Noelle i Belmor – małżeństwo, Indygo i Dominika – ciotka i bratanica, Noelle i Indygo – siostry. Cała reszta – wielka rodzina. Nawet Kuba i Torm, którzy byli na chwilę. Nawet Bydgoszcz. Oczywiście Piła z Czachą i Maro na czele. Najkochańsze chłopaki pod słońcem i ci, co ich wcześniej nie znali, teraz chcą ich bardzo znać. Warszaffka, a więc roześmiany Karolciu z Charkowa, rozleniwiony Adaś, rozanielony Sylvano. Marynarz, od którego wszelki smutek niechaj odstąpi. Niesamowicie fantastyczny Patryk, do tańca i do różańca. Nie jest zbyt łatwo bez nich wszystkich nagle być. Chciałoby się jeszcze. Ale nie tylko oni. To wszystko. Całe to miejsce cudowne, gdzie wszyscy są uśmiechnięci, są mili, są otwarci, gdzie jednego dnia można przytulić bez żadnych oporów więcej osób niż przez całe życie, gdzie spotyka się ludzi ze znajomego stowarzyszenia, którzy teraz budują szkoły w Nepalu, gdzie spotyka się zakonników, którzy kiedyś w pociągu gadali o tym właśnie festiwalu i na pożegnanie dali mały kolorowy różaniec. Jurek, za którego wszyscy tam daliby się pokroić i dzięki któremu coś tak pięknego istnieje. Muzyka. Spokój. To, że można być jak się chce, kim się chce i w ogóle się nie krępować, absolutnie z niczym. Cała ta magia zostaje potem w człowieku przez jakiś czas. Podobno wystarczy 30 dni na wyrobienie sobie nawyku. Mamy więc teraz szansę zachować w sobie to wszystko na jak najdłużej i uśmiechać się do ludzi, pomagać im, nie bać się mówić im na ulicy 'na zdrowie' lub 'smacznego'. Jeden z naszych kompanów powiedział, że jesteśmy wspaniałymi ludźmi. Wszyscy tam byli piękni i wspaniali. Skoro potrafimy tam, to tu chyba też, co?

Wieeem, że to wszystko trąca patosem, a dla tych, co tam nie byli, jest niezrozumiałe albo suche i bez sensu, ale naprawdę – nie idealizuję niczego. Niektórzy tam jadą, żeby się w spokoju napić, żeby spędzić noc w czyimś namiocie, żeby poskakać w błocie i to wszystko. Tak to czują, no i okej. My czujemy jednak w ten sposób i nie przeżywamy teraz kaca z pięciu dni, ale radość i smutek i nadzieję i tęsknotę, bo to nie jest tylko taki slogan, że to najpiękniejszy festiwal na świecie.

Ale żeby nie było – wy, wszyscy, którzy to czytacie: nie wstyd Wam?! Tyle pić, tak śmierdzieć, brudnym być takim? W rowach siedzieć, obalać namioty, w stanikach paradować? Obnosić po Kostrzynie przepite swe oblicza niedomyte? Potworne z Was spizgusy, wszyscy bez wyjątku! Mam nadzieję, że się ogarniecie do przyszłego roku i... pojedziemy po bandzie znów tak świetnie jak teraz.


8 komentarzy:

  1. po przeczytaniu Marynarz.. nie, nie uśmiecha się... wyje ze śmiechu :D:D:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nareszcie! ;)
      Durnota nas wszystkich rzeczywiście warta jest obśmiania, dowaliliśmy do pieca, że hej!

      Usuń
  2. Bardzo miło było Was wszystkich poznać. Przypomnieć sobie również parę wątków które nie wiedzieć czemu zatarły się w pamięci :)
    Uwaga! Gdyby ktoś miał ochotę na suchary zapraszam do Charkowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Człowieniu, my zawsze mamy ochotę na suchary i może nawet przyjechalibyśmy do jakiegoś tam Charkowa, tylko musiałbyś się podpisać, co by my wiedzieli, kto nas zaprasza i jaki obrać kierunek ;)

      Usuń
  3. Durnota nasza zawsze jest wspaniała, ale osiągnęła kosmiczny wręcz wymiar :D Cudownie, że tak się stało!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeeest i moja sekretna kochanka! :D
      W ogóle cuda same dzięki temu i trwają aż do teraz. Jak widzisz - jesteśmy zaproszeni do Charkowa!

      Usuń
  4. Ty pierwsza powinnaś wiedzieć kto pochodzi z Charkowa :D swoją drogą nie wiem czy to był zamach na moje życie, czy chęć zabetonowania mi paszczy w każdym razie zabrakło wody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmylił mnie ten kulturalny ton Twojej wypowiedzi ;) I bądźże łaskaw nie mierzyć mnie swoją miarą - to była tylko i wyłącznie słynna poznańska gościnność. Czym chata bogata! A że chata bogata była jedynie winem i waflem... Jakoś to pierwsze Ci nie zaszkodziło! :P

      Usuń