niedziela, 7 czerwca 2015

remis

Jakoś w połowie kwietnia zaczęło mi się kołować w łepetynie. Nie przechodziło, przeciwnie - nasilało się. Do tego dochodziły inne dziwne objawy. Wskutek tego długi weekend spędziłam w łóżku nie mogąc nawet czytać. Chodziłam do pracy (w kratkę), stukając w klawiaturę, podczas gdy świat wirował. Przed i po pracy odwiedzałam medyków różnych specjalizacji, a ci wykluczali niegroźne dolegliwości, ale kręcili głowami, bo mi przecież nie mijało. Więc zaczęli diagnostykę, pod kątem naprawdę poważnych rzeczy. Wstępnie to wszystko się potwierdzało, wyniki były złe albo do powtórki i jakoś tak w ogóle wszystko wokół wskazywało na to, że się nie mylą. No przykładowo - ogląda sobie człowiek film, bohater zaczyna się źle czuć i wykrywają u niego akurat to. O finale lepiej nie mówić. Zaczęłam więc snuć już różne scenariusze, zarówno te umiarkowanie czarne, jak i czarne permanentnie. Kombinowałam, co zrobić, żeby jakoś w tym wszystkim wyjść na swoje albo jak to rozegrać, żeby wyszło możliwie jak najlepiej. W międzyczasie podobne podejrzenia padły na moją matkę, a przecież nie mamy dachu z azbestu. Co z nią - jeszcze nie wiadomo. Ale wiadomo, co ze mną. Stopniowo zaczęło mi przechodzić i doczekałam się też wyników tomografii, na które czekałam ponad 2 tygodnie. Jakby coś było, tam by wylazło. Poszłam więc po te wyniki, otworzyłam kopertę - czysto. Nic nie ma.
Ten scenariusz też oczywiście dopuszczałam. Bardzo zresztą na niego liczyłam, bo choć racjonalność nie jest moją mocną stroną, to jednak nie jest ze mną aż tak źle. Zastanawiałam się, jak to będzie. Odczuję ogromną ulgę, a zaraz potem nieopisaną radość z - bądź co bądź - drugiej szansy? Zacznę bardziej wszystko doceniać? Zrealizuję plany, z którymi dotąd zwlekałam? Będę mówić, co myślę i robić, co chcę? Odważę się nareszcie? Może powiem jednej osobie z mojej rodziny, że ją ogromnie podziwiam i szanuję. Może obwieszczę znajomemu z pracy, że jest cholernie interesującym facetem. Może będę milsza dla ludzi i zacznę nawiązywać autobusowe konwersacje.
Tak sobie myślałam i na to właśnie miałam nadzieję. Tymczasem spojrzałam na te wyniki, ulgę odczułam umiarkowaną, po czym wetknęłam pomiętą kopertę do torby i po prostu wróciłam do życia. Wsiadłam w tramwaj i spotkałam dawną koleżankę z klasy, niezbyt zresztą przeze mnie lubianą. Wróciłyśmy razem do domu, bo to w tym samym kierunku, skupiając się głównie na wspominaniu szkolnych lat. Podróż ta mnie raczej zmęczyła i musiałam przyznać, że ta koleżanka, mimo upływu tylu lat, nadal działa mi na nerwy. Wróciłam do domu, zjadłam obiad, zasiadłam do pracy. Nadal nikogo nie zagadałam w autobusie, nie zadzwoniłam do mojej bratowej, kumplowi z pracy powiedziałam zaledwie cześć. Gigantycznej radości nie czuję, jest więc powód do ubolewania. Szkoda, że tak jest. To pewnie ode mnie zależy, chyba, że się zacznę usprawiedliwiać, że mam jakiś niedorobiony ośrodek w mózgu odpowiedzialny za emocje. Jestem na siebie zła za te reakcje, a raczej ich brak.

Mógłby mi ktoś zaśpiewać tę piosnkę pełną truizmów - https://www.youtube.com/watch?v=RxAZUg6AW4w

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz