poniedziałek, 19 stycznia 2015

beznadziejna z natury próba ogarnięcia chaosu

Minął tydzień prawie. Znów. Nie mam pojęcia, kiedy to się dzieje, zwłaszcza, że przecież nic takiego nie robię. Coś jakby pracuję, nagrywając w jakimś wypasionym studio, na obsłudze którego się nie znam, Hiszpanów i Koreańczyków. Tak naprawdę nie wiem, co ze mną będzie na gruncie zawodowym, ale coś ma być, ponoć. Tak czy owak to dość podnoszące na duchu, że mam jakiekolwiek kontakty zawodowe i nie ja muszę biegać i wstawiać się w oczy chcąc cokolwiek dorobić, tylko oni dzwonią do mnie. Jakie to dorooosłe. A zadzwoniła do mnie kobieta, której odwagę podziwiam, ale to już inna historia i chyba nie powinnam o tym. Po raz kolejny jednak okazuje się, że ludzie, którzy żyją normalnie, skrywają straszne tajemnice, z którymi próbują sobie radzić i często wychodzi im to tak dobrze, że nikt by nie podejrzewał, że coś w ogóle jest nie w porządku. Wzorem tacy.

Tydzień mój miniony był ostro pieprznięty. Mam wrażenie, że miotam się jak diabli, próbując dojść jakiejś jasności. Jak owad w kloszu od lampy. Czuję, że przypieka mi się odwłok. Tak, tak. To taka metafora w naszym stylu.
W miniony wtorek zepsuło mi się radio. Stara wieża w sumie, ale to był prezent i chcę, żeby znów działała. Nie cierpię radia w necie, zwłaszcza z uwagi na mojego rozsypującego się kompa. Trzeszczy mi też telefon. Potrzebuję dotacji na wymianę tego całego ustrojstwa.
W środę odebrałam dyplom i wszystkie inne papiery. To koniec (?) Nie odczułam ulgi. Nabawiłam się też kontuzji kolana, co uzmysłowiło mi, że ćwierćwiecze to taki czas, od którego wszystko zacznie się sypać. Nie mam 17 lat i zaczynam w to powoli wierzyć.
W czwartek postanowiłam być miła i podjęłam próbę nierokującej na nic znajomości, bo każdego trzeba wysłuchać i tak dalej, o ile jest człowiek w stanie to znieść. Wróciło mi się - w drodze powrotnej znów dostałam czekoladę, tym razem od sąsiada, bo miał 8, bo oddał krew. Obieg dobra, czaicie to.
W piątek - o, zacny dzień! - dostałam zaproszenie na ślub kwietniowy. Ładna ta sprawa jest, cała taka, jak być powinna. Tak widzę i tak czuję i cieszę. Tym bardziej, że trochę razem dorastaliśmy. Niby tylko parę lat, ale dorastaliśmy intensywnie i to nie jest takie bez znaczenia. I co także jest dość ważne - nie muszę się troszczyć o partnera, bo przewidziano dla mnie najlepszą z możliwych osób towarzyszących - Noelle. Tak sobie dawno temu marzyłyśmy i proszę. Tandem. W piątek zjadłam też wygrany w zakładzie obiad. Z Markiem, z którym zawsze jest nam tak do śmiechu, ostatnio wcale nam nie jest, kultywujemy marudzenie, a po obiedzie wypłynęły tematy tak ciężkie, że... I one unoszą się na wodzie, kwestia jest dopiero otwarta, będziemy musieli w tym jeszcze popływać, przeczuwam.
W sobotę uczyłam się biologii. Muszę załatwić sobie praktyki w kwiaciarni. Czekałam na księdza, który miał z kolędą przybyć o 11, a zjawił się o 16. Później było tylko śmieszniej - wylądowaliśmy w spelunie w dość dziwnym gronie, Noelle przybyła ze swym narzeczonym, a on ze swoim kumplem. Dołączył do nas typ najgorszy z możliwych - irytujący, ale jednak z naszej zagrody, więc go przyjęliśmy. Na miejscu spotkałam też kumpla ze studiów. Stoimy o 3 w nocy pod ścianą, patrząc na pogujący tłum.
- Boże, Mikołaj... Co z nas wyrosło...
- Patrzę na to właśnie.
- Myślisz, że jest nadzieja?
- Nie wiem. Nic nie robię, skończyłem studia, mam prawie 30 lat i boję się, że stanę się człowiekiem, którego nienawidzę. 
- Pięknie.
-
- Cóż. Zmywam się. Do zobaczenia, zapewne już wkrótce, w tym samym miejscu.
- Hah, tego jestem pewien. 
Zmyłam się, teoretycznie odprowadzana przez tę personę irytującą, choć w praktyce obejmowałam go nadając naszym krokom w miarę prosty tor, inaczej zygzakowałby aż miło. I o ironio! Próbując przekonać go, że życie wcale nie jest takie do kitu, rzucając kawałkami, w które sama nie wierzę.
Poszłam spać po 4, rano jechałam do szkoły i to na egzamin. Napisany dzięki pracy zespołowej (mam 25 lat i ściągam na biologii). Po wszystkim udałyśmy się z Orianą pieszo przez pół miasta do jej mieszkania, gdzie zjadłyśmy truskawki maczane w białej czekoladzie (najlepsza uczta tego roku), tocząc rozmowy niepokojące (o tym później, zapewne bardzo niedługo, bo to też trzeba spróbować uporządkować). Poroniony ten tydzień sfinalizowałam na mszy z towarzyszem mojego minionego wieczoru, co mocno jest absurdalne. Dobiła nas jedna dominikanka, opowiadając, bardzo zresztą radośnie, o domu opieki dla chorych chłopców, więc wysypaliśmy jej resztę nieprzehulanych nocą drobnych. Ja stwierdziłam, że świat bywa naprawdę przykry, on stwierdził, że jego życie jest puste. Ja stwierdziłam, w duchu już, że mam go dość, bo to znajomy typ wiecznie nieszczęśliwego egocentryka, którego nie mam ochoty uszczęśliwiać. Umówiliśmy się na wino na wiosnę, po czym opuściłam jego samochód, jedyną (poza psem i matką) rzecz, z którą jest zżyty.
Dziś natomiast jest blue monday i mam pełne prawo biadolić. Wszyscy je mamy i sądzę, że należy z niego korzystać! Zjadam słodycze, palę kadzidło i po seansie z Koreańczykami nic już nie robię. Skończyłam książkę o pisarzu-alkoholiku i jego obłędzie, który - mam wrażenie - mi się udzielił. Widoki na przyszłość? Hmm...:
- Lubisz Organka?
- Lubię. Niedługo chyba tu będzie.
- No właśnie. Jak sądzisz, co z tym zrobimy?
- Obawiam się, że jest tylko jedno wyjście. 
- Zdaje się, że masz rację.

No jak mucha, jak mucha.

2 komentarze:

  1. Akurat tobie do 25 najdalej, więc marudzenie na ćwierćwiecze jeszcze Ci się nie należy! O!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciebie miało tu nie być ;> I nie panikuj już przedwcześnie. Rocznikowo jesteśmy i tak już straceni. Jest blue monday, nie powstrzymuj mnie!

      Usuń