piątek, 7 listopada 2014

tytuły powinny być opcjonalne.

Zatraciłam umiejętność mówienia o konkretach, więc powiem sobie o wszystkim. Przed chwilą oblałam fotel kawą, wcześniej biegałam po lasach w poszukiwaniu badyli (uhm, czysta praca, nawet bardzo), a przez 3 kolejne dni nie będzie mnie w domu. Jaki jest wspólny mianownik? Nie ma.
Lubię swoje CV, na które nikt nie odpowiada. Myślę, że jest po prostu zbyt ciekawe. Kreuje nie do końca prawdziwy obraz mnie, ale niech sobie myślą, że niczego się nie boję. A że w praktyce bywało różnie, bo i w szafie się siedziało... Jak normalnym sposobem nic nie wskóram, to stworzę sobie taką anty cefałkę i przynajmniej się ludzie pośmieją.
Dowiedziałam się, jak zwykle po fakcie, że The Krasnals przyjechali do Poznania zrobić burdę w kinie. Popieram ich.
Wczoraj nie ruszyłam się właściwie z pozycji horyzontalnej, w której to obejrzałam dwa filmy. "Miłość" na przykład, bo gdzieś o niej przeczytałam (hah, właśnie. znam ze słyszenia). Nagroda, uważam, zasłużona, a ja tak naprawdę gówno wiem o życiu. Ciągle przeczę oczywistościom, a tymczasem starość i choroby chyba jednak są po coś. A może nie? Sedno nie w tym leży. Samotność jest po nic, odczłowiecza i czyni bezradnym. Stwierdzam fakt, po prostu. Nic więcej.
I "Naukę spadania" obejrzałam też, bo spodobał mi się tytuł. Film do kitu, ale to było takie nawet sympatyczne. Ktoś chce skoczyć z dachu i spotyka tam innych, sobie podobnych. Potem oczywiście jest przyjaźń i nie tylko i wszystko się jakoś układa. Tak nie jest, nie jest śmiesznie, jeśli ktoś wchodzi na dach. Bohaterów była czwórka i każdy miał swój powód, dla którego chciał ze sobą skończyć. Tzn. prawie każdy. Jeden koleś powiedział, że ma raka, ale to była nieprawda. Nie miał powodu, po prostu nie chciało mu się żyć dalej, nie wiedział, po co. Spotkali się na wieżowcu w Sylwestra i oczywiście zleźli stamtąd, postanowiwszy odwlec to do Walentynek. Oba święta niespecjalnie fajne, więc nie ma się co dziwić. No i przez te 6 tygodni poznali się lepiej, trochę rzeczy zrozumieli i generalnie, sporo się zmieniło. W Walentynki jednak jedno z nich znów stanęło na dachu. Nie była to kobieta z niepełnosprawnym synem, nie był to zhańbiony prezenter-bankrut ani dziewczyna ze złamanym sercem. Był to ten koleś, który nie miał powodu. W zasadzie, nie miał powodu do życia i to był jego powód. Myślę, że z takimi jest najgorzej. Oni zawsze będą wracać na dach, zawsze będą na krawędzi, a część z nich w końcu skoczy.

Poza tym zastanawiam się, jak to jest. Jedni mówią, że trzeba być zawsze sobą. Inni, że trzeba się nad sobą zastanowić i się zmienić. To nie jest sprzeczne? A może da się jakoś połączyć? Oto mój problem na dzisiejszy wieczór, podumam nad tym słuchając jedynej polskiej kapeli, którą nadal szanuję, a potem listy, którą szanować - mam nadzieję chwilowo - przestaję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz