środa, 17 września 2014

dlaczego nie mogę mieć dzieci

Wczoraj kąpałam mojego psa. Nalałam na niego szamponu i masuję, masuję.. aż tu nagle wyczuwam coś. Na szyi. Wielki guz. W każdym razie mi się wydał gigantyczny, w rzeczywistości był wielkości małego kasztana. Zbladłam, zmiękły mi kolana. Zaczęłam macać ten guz, a do głowy przyszły mi myśli obfitujące w wielce katastroficzne wizje. Mój pies jak gdyby nigdy nic nadal patrzył na mnie z wyrzutem, pomrukując gniewnie co jakiś czas. On nienawidzi się kąpać. Skończyliśmy, wytarliśmy się, poszliśmy schnąć. Łaziłam w te i nazad zastanawiając się nad tym, czym jest ten cholerny kasztan. Mój pies ma już przecież 14 lat! Zaczęłam snuć wspominki. Od zawsze chciałam mieć psa, o jak bardzo chciałam mieć psa. W domu matka się nigdy na to zgodzić nie chciała, miałam tu inne zwierzaki więc. Ale ojciec powiedział, że mogę mieć psa u niego. Lepsze takie coś niż nic, no nie? Miałam 10 lat, był lipiec i poszliśmy do jakiegoś ojcowego znajomego, któremu się akurat oszczeniła psina. Szczeniaki były dwa - rudy i czarny podpalany. Mój ojciec się zawsze bardzo dobrze znał na psach, więc zasugerował tego drugiego. No i wzięłam tę małą kuleczkę czarną piszczącą i poszliśmy do domu. Ojciec miał wtedy innego psa, wielkiego takiego. Było mu Rocky i on strasznie małego Rinka nie polubił. Szczekał i warczał jak oszalały. Nagle przestał, bo Rinek się schował za nogami innego ojcowego znajomego, który nas wtedy odwiedził. Był to duży znajomy i miał grube nogi. Rinek zawsze umiał się urządzić, mały cwaniak. Jeszcze tego samego dnia zrobił za zasłoną kupę. Zawsze też był dyskretny. Kiedyś uciekł, bo miał taki kaprys, wrócił po 2 godzinach. Innym razem uciekł, bo przestraszył się chłopaka odbijającego piłkę do kosza. Z Rockym prędko się zakumplowali i mieszkali w jednej budzie. Tzn. trochę w domu, trochę w budzie. Potem Rocky umarł, ale Rinek miał innych psich znajomych, np. małego Adolfa. Ale Adolf też umarł. Była też Arisa, amstaff, którego w Nowy Rok przywiózł nam mój brat. Bo w Sylwestra trafił na jakąś imprezę, a ona tam była przywiązana do kaloryfera. Więc odwiązał ją i imprezę opuścił. Że sam nie miał gdzie jej wziąć, przywiózł ją nam. Z Rinem się polubili dość prędko, ale kiedyś byłam świadkiem sytuacji straszliwej. Arisa i Rinek bawili się wspólnie kawałkiem starej szmaty. Ta zabawa się jednak przerodziła w walkę na śmierć i życie, a mały Rinek, choć waleczny i zajadły, nie miał szans. Miałam z 13 lat wtedy i nie wiedziałam, co zrobić. Darłam się jak opętana, mój ojciec na szczęście był w pobliżu i jakoś sobie z tym poradził. Rinowi nic się nie stało, ale i tak ojciec Arisę oddał od razu na drugi dzień jakiemuś jeszcze innemu znajomemu. Piękny był to pies, ale Rinek był dla nas zawsze najważniejszy. Potem przestaliśmy mieć kontakt, a potem ojca już nie było. I Rino przyjechał do mnie. To było zimą, 6 lat temu. To mały wieśniak, do dziś nie nauczył się porządnie chodzić na smyczy ani zachowywać w miejscach publicznych, nie mówiąc o relacjach z innymi psami. A ja tak chciałabym, żeby miał przyjaciół. Jedyna Waleria, o której względy zabiegał, pozostała na jego wdzięki obojętna.
Bywało między nami różnie, nie jest bowiem fajne, kiedy człowieka o 7 rano ktoś wywala z wyra, bo ma chęć na śniadanie. Albo kiedy cię taki futrzak nie słucha. Szarpie. Wstyd robi. Porzyga się w najmniej odpowiednim momencie. Ale jedno mu zawdzięczam. Jak było źle, a było kiedyś bardzo źle, przez długi czas, był jedynym powodem, dla którego wstawałam z łóżka. Wcale nie, że 'och wstaję, bo mam dla kogo'. Raczej 'o jenyyyy, ten mały kutafon zaraz się tu zsika, jak z nim nie wyjdę, by go licho'. No ale to poczucie odpowiedzialności sprawiało, że wstawałam i wyłaziłam z chałupy. Wtedy bym go najchętniej zostawiła samemu sobie, ale dziś jestem mu wdzięczna. Jemu najbardziej z wszystkich. Miałam ochotę go zamordować, kiedy od rana skakał wesoło po pokoju czekając na spacer, podnosząc radosne piski na widok mnie wygrzebującej się z pościeli, ale to przecież jest tak naprawdę wspaniałe. Potem już było spokojniej. Potem minęło kilka lat i ten śmierdziel ogłuchł. Teraz już w ogóle nie idzie go poskromnić. W każdym razie - przy tej kąpieli myślałam, że zejdę na zawał. Dziś pojechaliśmy więc do medyka. Normalnie tam nie jeździmy, bo po co. To zawsze był dziki pies wiodący wiejskie, beztroskie życie. Raz tylko byliśmy, jak sobie rozwalił łapę. No i dziś. On nienawidzi jazdy tak autem, jak i mpk, nienawidzi kagańca i nienawidzi lekarza. Był to więc koszmar. On był wkurwiony i przerażony, ja byłam tylko przerażona. Ostatecznie nie było tak źle, wprawdzie wszyscy w autobusie nas wyśmiali, kiedy właził mi na kolana, ale jakoś dojechaliśmy. Pani powiedziała, że ma się nieźle jak na swój wiek, tylko z paszczy mu zionie okrutnie. A ten guz to cysta jakaś czy coś i ona za tydzień się tym zajmie, jeśli samo nie zniknie. No i wróciliśmy. Niemniej jednak jestem kłębkiem nerwów. Co jak co, ale jak jakaś mniejsza, zależna ode mnie istota, jak coś jej jest, to ja sobie z tym poradzić nie umiem. Siedzę sobie teraz, chlipię i próbuję dojść do siebie. Co za koszmar. Jak sobie pomyślałam, że miałabym mieć dziecko.. Dostałoby kataru, a ja bym umarła. Czy nadwrażliwość się jakoś leczy? No i nic już w mojej magisterce wspaniałej nie zrobię przez to wszystko. Dupa z pisaniem, chuj z poczytaniem. Och Boże, Boże.

Zresztą, i tak się nie da pracować w takich warunkach. Od rana nie ma neta (żeby nudno nie było. to prąd, to net. to gaz?). Tzn. jest, ale na kablu. Czasem. Teraz jest, zaraz go nie będzie. I gg też tak działa. Dobrze, że nie jestem uzależniona od fejsa, bo dzisiejszy poziom stresu by mnie chyba zabił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz