środa, 6.08. - dzień 1.
[Indygo] Oto znajdujemy się na dworcu głównym w Rzeszowie. Jest 23:31 i oczekujemy na InterRegioBusa, który to ponoć o 2:05 powiezie nas do Bacówki pod Honem w Cisnej. Dotychczasowa podróż minęła zadziwiająco dobrze i bez żadnych komplikacji. Niosąc toboły na pociąg spociłam się wprawdzie jak dzika świnia, ale ukrywam to teraz pod bluzą, dresową. Z P-nia do W-wy koczowałam w wagonie rowerowym, w którym to zakonnik Maciej po krótkiej pogawędce na tematy wszelakie wręczył mi różaniec. W W-wie Wschodniej spotkałyśmy się wreszcie z Lil, ażeby przyjechać tutaj. Ludzie prędko uciekli z naszego przedziału (a mam wrażenie, że gdyby mogli, uciekliby prędzej), wobec czego miałyśmy woooolność, wolność i swobodę. Wykorzystałyśmy to na opowieści, które nam się w ciągu miesiąca z hakiem nazbierały. Wytoczywszy się na dworzec tutejszy zakupiłyśmy bilety (uprzejmość pani kasjerki trudno oddać w słowach - po jakimś czasie odszukała mnie i powiedziała, że mam podejść, bo ona mi może jednak dać tańszy bilet!) i uświniłyśmy zapiekankami siebie i powierzchnię pod ławką, którą zajęłyśmy. A teraz bredzimy już nieco od rzeczy i czekamy na tego busa. Ufff..
Jest już wprawdzie czwartek, i to 10:31, ale zaliczam to jeszcze do wczorajszego dnia. Lil właśnie zażywa kąpieli. Wczoraj doczekałyśmy się na IRB, w którym to bezskutecznie próbowałyśmy się zdrzemnąć. Lil jednak nie miała się o co oprzeć, a mnie miażdżył nasz chrapiący współpasażer.. Ocknęłyśmy się w Polańczyku, o świcie mgłami spowitym i poczułyśmy, że naprawdę tu jesteśmy! Och! W Cisnej wysiadłyśmy z busa i sapiąc, dysząc i ponownie pocąc się jak skunksy dotarłyśmy do Bacówki, po prawie dobie podróży. Wlazłyśmy na poddasze wyrywając wszystkich ze snu i rozpakowawszy się nieco zapadłyśmy w sen. Chwilę później wszyscy nasi towarzysze poczęli się budzić. Była już bowiem prawie 7:00.
czwartek, 7.08. - dzień 2.
[Lil] Pozwoliłyśmy sobie dzisiaj na "dłuższy" sen, tj. ok. 4h, do 10:00. Na naszym poddaszu zostałyśmy niemal same. Wstałyśmy z pewnym ociąganiem, właściwie głównie ja, i umyłyśmy się w naszej łazience pod poddaszem, która nie ma zasuwki. Woda jest tylko zimna, ale zmyć z siebie pot dnia wczorajszego było i tak bardzo miło. Postanowiłyśmy pójść - z mojej inicjatywy - do przedwojennej kapliczki. Zrobiłyśmy sobie niezły spacer, ponieważ popisałam się dobrą pamięcią i zapomniałam, że znajduje się ona daleko za Cisną, koło Majdanu w Lisznej. Stwierdziłyśmy, że może padać, niebo było niepewne, ale - dziwnym trafem - nie wzięłyśmy kurtek na ewentualny deszcz... Już w drodze do kapliczki zaczęło kropić, ale prawdziwy deszcz z towarzyszącą burzą dopadł nas, gdy wracałyśmy. Zmokłyśmy solidnie, powtarzając, jakie to mądre jesteśmy. Zrobiłyśmy zakupy żywieniowe już w Cisnej i wtedy lunął wręcz wodospad! Grzmoty dawały ostro (bies)czadu! Przeczekałyśmy chwilę pod daszkiem sklepu, a następnie ruszyłyśmy w drogę do schroniska, spływając wodą i marząc o suchym kącie. Gdy dotarłyśmy, radość nasza nie miała granic. Poprosiłyśmy w jadalni o wrzątek i zrobiłyśmy herbatę zakupioną wcześniej w termosie Indygo i - już po rozwieszeniu mokrych ciuchów - zrobiłyśmy małą biesiadę jedzeniową w naszych miłych śpiworkach! Teraz oddajemy się krótkiej drzemce, a wkrótce pierwsze jam session na Bies Czad Blues! Czekamy!
Ok. 19:00, pewnie trochę przed, poszłyśmy skonsumować zupki chińskie do jadalni. Tam "przypadkiem" usłyszałyśmy, jak z właścicielką na temat BCB rozmawiają pewni młodzieńcy. Postanowiłyśmy spróbować się z nimi dogadać w sprawie dojazdu. Kminiliśmy wspólnie, jak dostać się do odległego o prawie 9km Przysłupia, w którym impreza się odbywała i wreszcie wymyśliliśmy, że pojedziemy z nijakim Barnabą po 40zł/5 os. w dwie strony! W międzyczasie prawie się rozmyśliłyśmy z tej podróży, gdyż chciało nam się strasznie spać, a Barnaba nie nadjeżdżał. Zeszłyśmy, żeby im to powiedzieć, ale przekonali nas ostatecznie.
Wyprawa była niezwykle udana! Barnabą okazał się widziany przez nas wcześniej pan o wyglądzie Zakapiora, w zacnym kapeluszu i bieszczadzkiej koszulce. Samochód mieścił łącznie 7 osób, ja wbiłam się na tylną deskę, mając za towarzysza uroczego pieska. Indygo siedziała przede mną. W głośnikach muzyka folkowa, wesoła ekipa w aucie i recepta na udany wieczór jest!
Na BCB było sporo fajnej muzyki, a także - na co jako estetki nie mogłyśmy nie zwrócić uwagi - długowłosych mężczyzn. Jeden zabawnie tańczył pod sceną. Najpierw oglądaliśmy to przez okno, od tyłu, potem zwolnił się stolik i zaczęły się pogaduchy przy alkoholu. Zaopatrzyłyśmy się w piersióweczki z miętówką, z braku kasy tylko to... Piłyśmy na raty, potem jeszcze piwo nieruszone przez naszą towarzyszkę i trochę nas zmuliło... Indygo wdała się w rozmowy z ekipą, a ja zaległam z rękami na stole i głową w nich - oczy mi się zamykały. Koło 1:00 w nocy zajechał po nas Barnaba i wróciliśmy do schroniska. Wcześniej umówiłyśmy się z ekipą na biforek nazajutrz, nie będąc pewnymi, czy to dobry pomysł. Nareszcie, padnięte, mogłyśmy walnąć się do śpiworów, by za kilka godzin powitać nowy ekscytujący dzień...
[Indygo] Pozwolę sobie popełnić jeszcze drobną dygresję i wspomnieć o spotkanych tu przez nas ludziach. Nasze towarzystwo na BCB - Tomek i Mateusz (o rok młodsi od nas!) i Karolina, która w ogóle do nich nie pasowała. Wesoła ekipa, choć nie do końca z naszej bajki. Przez chwilę na poddaszu mieszkała też z nami Ola ze swoim chłopakiem Bartkiem, ale - cho oni byli bardziej z naszej galaktyki - nasza znajomość nie miała szans się rozwinąć, było nam po prostu nie po drodze. I najciekawsza do tej pory postać - starszy, około 60-70letni wędrowiec, z którym ucięłyśmy sobie pogawędkę, a nawet dostałyśmy od niego batony! Jak dotąd, tylko on nas nakarmił.. Co roku przemierza samotnie Bieszczady, do czego jest bezbłędnie przygotowany. Opowiadał nam nawet o swoim spotkaniu z niedźwiedziem, brrr... Bardzo go polubiłyśmy, także dlatego, że się w ogóle nie wywyższał (a mógłby) i był dla nas bardzo miły, włącznie z tym, że kiedy po 1:00 wróciłyśmy do schroniska, świecił nam latarką i pytał, jak było. I tacy to właśnie ludzie się przez nasz stryszek przewijają.
piątek, 8.08. - dzień 3.
[Indygo] Nim przejdę do opisu naszych dzisiejszych przygód, nakreślę pokrótce miejsce, w którym się zatrzymałyśmy. Jest to schronisko PTTK Bacówka pod Honem (663 m n.p.m.). Są to dwie drewniane chatki - po lewej są pokoje i jadalnia, baaardzo klimatyczna, a po prawej również pokoje oraz nasz stryszek. Trzeba bowiem wiedzieć, że śpimy "na glebie". Mamy brudne materace i na nich właśnie sobie kimamy. Jet tu wiele innych materaców (nasze są najpaskudniejsze) zajmowanych przez różne osoby. Na naszym stryszku - choć nie ma wiele miejsca - jest bardzo miło i przytulnie. Gospodarzy właściwie nie znamy, możemy się jedynie domyślać, którzy to. Atmosfera panuje tu bardzo swobodna, jakby nikogo nie obchodziło, gdzie kto mieszka i czy się w ogóle zameldował. Jedynym minusem jest wejście tu - zawsze pod koniec dostajemy morderczej zadyszki.
A teraz pora przejść do dzisiejszego dnia. W planach miałyśmy jechać o 8:50 do Sanoka. Nie wstałyśmy jednak na autobus, w efekcie czego na miejsce dotarłyśmy dopiero w południe. Należy nadmienić, że pogoda jest raczej kapryśna - ciągle pada. To pewnie pozostaje nie bez wpływu na nasz stan i samopoczucie - bez przerwy chce nam się spać. Ciągle zamykają nam się oczy. To sprawia też wrażenie snu raczej niż jawy, niczym w Sanatorium pod Klepsydrą. Oglądane w sanockim zamku obrazy Beksińskiego oraz XVI-wieczne ikony tylko to pogłębiały. W muzeum spędziłyśmy około 2h, potem zaszłyśmy do kilku księgarń oraz do Lidla, a następnie los okazał się dla nas łaskawy i bez konieczności czekania 100 lat na autobus płynnie dotarłyśmy do Cisnej. Udało nam się wreszcie umyć i za godzinę ruszamy na kolejną odsłonę Bies Czad Bluesa!
Relacji ciąg dalszy. Na BCB udało nam się dotrzeć z drobnym opóźnieniem i wspólnie z naszymi znajomymi ze schroniska zajęliśmy stolik nieopodal sceny. Tam też właśnie my ekscytowałyśmy się muzyką i okolicznościami tej sytuacji, a oni pili alkohol. Bardzo prędko im pozazdrościłyśmy, bo właściwie przez cały czas byłyśmy baaaaardzo spragnione, a także wygłodniałe. Na scenie swoimi umiejętnościami raczyli nas Wes Gałczyński & Power Train, Romek Puchowski oraz Kasa Chorych, która dała świetny koncert i rozgrzała publikę do czerwoności. Myśmy stały pod sceną, a później przeniosłyśmy się na/pod huśtawki. Po koncercie okazało się, że mamy jeszcze 3h do powrotu. Posiedziałyśmy chwilę przy stoliku (przy którym prócz ludzi ze schroniska były także ich znajome - Alina, Karolina oraz znielubiana przez nas Emilia), ale jako że było zimno i nudno postanowiłyśmy udać się na przechadzkę. Tym bardziej, że wino lało się strumieniami, niestety miast do naszych szklanek, tylko na stół. Nikt też nie pokusił się o to, by nas napoić czy nakarmić. Dlatego też poszłyśmy szukać dla siebie miejsca gdzie indziej. Chwilę posiedziałyśmy na ławce pod sceną, zirytowane i przede wszystkim bardzo głodne, a potem wlazłyśmy na taką ambonę, z której prowadziła plastikowa dziecięca zjeżdżalnia. Tam kuliłyśmy się z zimna, gadałyśmy okropne głupoty i planowałyśmy biesiadę (bieszczadę?) mającą odbyć się tam nazajutrz. Wreszcie wróciłyśmy do "naszych", gdyż za pół godziny miał po nas przybyć Barnaba. W międzyczasie obok naszego stolika balansował nijaki Józek oraz jego kumpel, który prezentował nam jakże efektowne sztuczki.. Barnabę z kolei "odcięło", w efekcie czego do Bacówki dotarliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem! W wielkim zresztą stylu - Barnaba ze swoim psem wilczurem, przy akompaniamencie płynącej z głośników bałkańskiej muzyki sunął przez las, manewrując między drzewami i wertepami. Wysiedliśmy mocno wstrząśnięci i poszliśmy wreszcie spać. A była prawie 4..
sobota, 9.08. - dzień 4.
[Lil] Ależ dziś sobie pospałyśmy! Zbudziłyśmy się przed 10:00 i umyłyśmy zęby, odwiedziłyśmy salę tronową i ubrałyśmy się. Plan dzisiejszego dnia nie był skomplikowany - Bies Czad Blues dopiero za ok. 2h - dziś jesteśmy przygotowane znacznie lepiej, ponieważ mamy plany alkoholowo-żywieniowe, czekamy też z utęsknieniem na koncerty. Chcemy poczuć bluesa! Tymczasem wracam do opisu "poranka". Na dziś miałyśmy w planie odwiedzić uroczo szemrzącą Solinkę. Udałyśmy się tam zaraz po naszym śniadaniu. Po drodze odwiedziłyśmy pomnik synów ziemi tutejszej walczących za Polskę - tak sądzimy, bo nie zauważyłyśmy żadnej tabliczki. Zrobiłyśmy tam zdjęcia i ruszyłyśmy w trasę na Majdan - nie, nie ten, choć kto wie...? Dotarłyśmy nad Solinkę, gdzie szybko ściągnęłyśmy buty i - zostawiwszy je na lądzie - wlazłyśmy do zimnej wody. Ten dzień jest słoneczny, grzało więc, a pot płynął wraz z naszymi szalonymi myślami... Brodziłyśmy w wodzie, zsuwając się z trudem po kamieniach, ostrych i śliskich. Indygo napisała na kamieniu lądowym kilka słów, rysując przy nich sporą pacyfę. Postanowiłyśmy się rozebrać - nie całe oczywiście, choć miałyśmy na to ochotę. Zdjęłyśmy koszulki i zaległyśmy plackiem na kurtkach, odciskając sobie kamienie na plecach. Z góry zerkali na nas panowie (z mostku asfaltowego), niestety nie mieli długich włosów i duchowe perwersyjki pozostały tam, gdzie ich miejsce... Potem wróciłyśmy do schroniska, wcześniej kupując alkohol i jedzonko - takie, na jakie nas stać. Tutaj zjadłyśmy zupki chińskie, bułki, banany i rozpoczęłyśmy oczekiwanie na BCB. Zaraz obfotografujemy schronisko, a potem dalsza część przygody, hej!
Ciąg dalszy: udałyśmy się do naszych towarzyszy do Siekierezady, skąd potem zabrał nas Barnaba na BCB. Tam zwierzyłyśmy się Karolinie z naszego natręctwa jedzeniowego (ciągle jesteśmy głodne, ale nie fizycznie), ale nie zrozumiała nas... Na BCB bawiłyśmy się świetnie na koncertach, m.in. Braci i Sióstr oraz Janka Gałacha z bandem. Potem Indygo wygrała za numer swojego karnetu prezenty - m.in. dwie czapki i inne gadżety. Gadałyśmy trochę z ekipą, przenieśliśmy się do środka, do karczmy Brzeziniak, skąd ulotniłyśmy się do łazienki, a potem do naszej ambonki na plac zabaw, gdzie oddałyśmy się dionizjom bez końca... tzn. do końca wiśniówki. Piłyśmy ją z herbatką - Sagą jabłkową, wcześniej zaś pociągałyśmy na koncercie Soplicę pigwową - mniam! Wróciłyśmy do knajpy w lepszym nastroju. Potem dołączył do nas Barnaba. Zaczęłyśmy z nim gadać i okazało się, że pochodzi z ... (werble) Wildy w Poznaniu! Tak się zdziwiłyśmy! Barnaba - typowy człek Bieszczad - usłyszał, że chcemy tu zamieszać i zaproponował nam pracę przy wypale z mężczyznami-smolarzami. Pomyślimy o tym na pewno! Dzień zakończył się szalonym powrotem rozklekotanym Land Roverem do naszego schroniska, po wertepach, między gałęziami, przy ukraińskim folku.
niedziela, 10.08. - dzień 5.
[Indygo] Spodziewałyśmy się dziś raczej spokoju i działania zgodnie z planem, jednakże przygód nigdy dość! Zaczęło się od mszy w miejscowym kościele. Sporo słyszałyśmy na niej o miesiącu trzeźwości, jaki przypada na sierpień. Cóż.. Po nabożeństwie udałyśmy się szosą do Wetliny (20km). Szłyśmy i szłyśmy i szłyśmy.. Właściwie obyło się bez większych ekscesów prócz chwilowej utraty aparatu. Zdarzyło się także coś mniej przyjemnego - buty Lil odmówiły współpracy, wobec czego jej stopy były nieco poranione i obolałe. Nad Wetlinką jednak zjadłyśmy lody i resztę naszej bieszczady i było bardzo miło. Wchodząc z powrotem na górę zastanawiałyśmy się, jak my właściwie wrócimy, gdyż nie miałyśmy ani sił, ani czasu ani pieniędzy. Udało nam się jednak bardzo szybko złapać stopa - miła para z Elbląga wysadziła nas przy samej Siekierce. Tam zakupiłam pocztówki, a Lil rozpaczała nad książkami, których pragnie, a których posiąść nie może. W naszej Bacóweczce zastałyśmy tłok - jest tu Paulina, która w try miga się z nami zintegrowała, Bartek i Jurek (syn i ojciec), którzy śpiewają i grają na gitarach i chyba z 15stu chłopa, co to piją piwo, grają w karty i znają wszystkie bieszczadzkie szlaki. Teraz wszyscy już śpią. Sprzed Bacówki wprawdzie dobiegają wprawdzie śpiewy przy wiosłach, ale my też już się kładziemy.
poniedziałek, 11.08. - dzień 6.
[Lil] Przed 9:00 wyruszyłyśmy do Polańczyka. Miałyśmy zamiar iść szlakiem. Rozpoczęłyśmy od szukania go. Gdy wreszcie natrafiłyśmy na jego ślad, okazało się, że jest nieco krótszy niż myślałyśmy... Kilka kroków po lesie i... plaża. Ja miałam trampki, które ślizgały się, wskutek czego wpakowałam się z tyłkiem w błotną kałużę. Indygo chciała iść dalej, więc postanowiłyśmy się rozdzielić. Cofnęłam się na punkt widokowy, ale nie doszłam daleko... za mną podążała Indygo. Nie mogła zlokalizować dalszej części szlaku, więc postanowiłyśmy iść na ten punkt. Indygo była trochę rozdrażniona, że nie udało nam się zrobić tego, co chciałyśmy. Refleksją tą podzieliła się z rodzicielką przez telefon. Wkrótce jednak dobry nastrój jej powrócił i cyknęłyśmy sobie fotki, podziwiając góry i Jezioro Solińskie. Zdecydowałyśmy, że wybierzemy się piechotą do Soliny na zaporę. Gdy pożywiłyśmy się naszym prowiantem, dostałam smsa od Barnaby, w którym zawarł on dziwnie emocjonalne treści. Wcześniej rozmawiałyśmy z Indygo o naszych cudownych doświadczeniach w tym względzie i doszłyśmy do wniosku, że wielce zabawne jest nasze życie. Barnaba nie zabłysł jasnym punktem na moim horyzoncie, toteż wpadłyśmy na kontrowersyjny i szalony - w naszym stylu - pomysł. Jednak w epoce dżender nic nie powinno dziwić, zatem postanowiłyśmy, że - w razie problemów z Barnabą - będziemy parą, z nadzieją, że to go skutecznie zniechęci. Indygo jako dobry mąż zerwała dla mnie jabłko z drzewa, prawie jak w Biblii.
Następnie udałyśmy się na zaporę do Soliny. Szłyśmy trochę szosą i kawałek szlakiem leśnym. Spociłyśmy się szalenie, gdyż słońce grzało. U celu naszej wędrówki rozłożyłyśmy się z naszymi brudnymi butami i uroczym wyglądem lumpa gdzieś na środku zapory. Ludzie raczyli nasz dziwnymi spojrzeniami... Tymczasem my zrobiłyśmy tam sobie mały piknik. Nacykałyśmy zdjęć i wróciłyśmy na przystanek. Po powrocie do Bacówki grałyśmy z Pauliną w Chińczyka przy świeczkach, piłyśmy herbatę i jadłyśmy ciastka. Nie zabrakło oczywiście naszego obiadu - zupki chińskiej w jadalni. Żądne coraz to nowszych wrażeń, poszłyśmy spać. Prędko jednak wstałyśmy, na tarasie bowiem Paulina zorganizowała małą imprezę. Nad Cisną szalała burza, a my siedziałyśmy w piżamach na karimacie, tymczasem nasi sąsiedzi z dołu przygrywali na gitarze. Błąkał się też między nami bezpański psiak, którego przygarnęliśmy. Było całkiem miło, fruwały nad nami Bieszczadzkie Anioły, ale niestety po pewnym czasie spotkanie przerodziło się w debatę na tematy polityczno-religijne i przestało być przyjemnie. Rozeszliśmy się do kwater i posnęliśmy ostatecznie.
wtorek, 12.08. - dzień 7.
[Indygo] Dziś zapowiadał się dzień senny i deszczowy, całą noc lało i tendencja ta utrzymywała się także wtedy, kiedyśmy się po 8 obudziły. Miałyśmy w planach odwiedzić Berezkę, ale biorąc pod uwagę pogodę i kondycję stóp Lil, plany te spełzły na niczym. Rano zjadłyśmy śniadanie (jakże zróżnicowane - jak prawie co dnia jogurt i sucha buła), a później Lil czytała, a ja wybrałam się z Pauliną do apteki i do sklepu. Po powrocie, z herbą, kaweczką i ciachami, a także winogronem i Milką waniliową grałyśmy w Chińczyka. Następnie byłam w trakcie prezentowania Pauli gry w kamyki, kiedy to do Bacówki przybyli Krzychu, zwany Muchą oraz Przemo. Pierwszy był żołnierzem, drugi hydraulikiem. Poszli spać po przygodzie z utopionym podczas burzy namiotem, ale prędko wstali i przyłączyli się do nas. Lil później wybrała się do samotni, a my zaliczyliśmy jeszcze partyjkę w Państwa i miasta. Stan rzeczy na tę chwilę (ok. 17:00) przedstawia się tak: Paula odpoczywa po obiedzie, my także, nasz kolega historyk-recepcjonista Marcin przygrywa nam na harmonijce, a Przemo i Krzychu rąbią drwa na ognisko. A za pół godziny idziemy do Siekierezady na niby jedno piwko...
Czas na ciąg dalszy. Wspólnie z naszymi znajomymi poszłyśmy do Siekiery. Było nas aż 7 osób! Tak towarzyskie nie byłyśmy chyba nigdy. Na miejscu wypiłyśmy jasno-ciemne. Miło sobie wszyscy gawędziliśmy, po czym Paula poszła na koncert Ciszy Jak Ta i wzięła ze sobą Marcina, Agę i Przemka. Ja, Lil i Krzychu zostaliśmy w Siekierze i piliśmy wyczekiwany przez nas Leżajsk (który wcale rewelacyjny nie był), a potem Krzychu kupił wino z kija i... fryty! Wyszliśmy po naszych znajomych, ale po drodze zdarzył nam się przykry incydent. Lil pomaszerowała ze słuchawkami do przodu, więc pobiegłam za nią i narobiłam scen. Jej nastrój, mój nastrój, pełnia i alkohol zaowocowały tym, iż się rozbeczałam i uciekłam na przystanek. Lil przykuśtykała za mną i ze wszech miar starała się mnie pocieszyć. Ostatecznie dołączyła do nas nasza ekipa i wspólnie wróciliśmy do Bacówki. Szłyśmy sobie jak gdyby nigdy nic, co chwila jednak zanosząc się śmiechem. Na miejscu dokonałyśmy ablucji i - już w piżamach - udałyśmy się na rozpalone przez chłopaków ognisko. Początkowo siedziałyśmy tylko z Krzychem i Przemkiem, ale później dołączyła do nas ekipa poniedziałkowa i zaczęły się śpiewy, które tym razem niezakłócone przez światopoglądowe wstawki, trwały i trwały do 2 w nocy. Było SDM, Kaczmarski i Kult. Impreza trwała pewnie dalej, ale my postanowiłyśmy udać się na spoczynek wreszcie. Wróciłyśmy więc zmęczone, pijane (na ognisku była z nami ananasówka, piwo i papierosy..) i totalnie rozmontowane przypałami, których częścią (generatorem?) jesteśmy. Odczytałam jedynie smsa od Strzygi i po upewnieniu się, że nieporozumienia są wyjaśnione, ja i Lil zasnęłyśmy ciężkim, pijackim snem.
środa, 13.08. - dzień 8.
[Lil] Cóż... Wstałyśmy ok. 7:00 z helikopterkiem w głowie i uczuciem totalnej głupoty. Poszłyśmy do łazienki (znajdując pod schodami przykryte kocem, chrapiące zwłoki naszego ogniskowego gitarzysty), zjadłyśmy nasze śniadania i ruszyłyśmy na przystanek. Jechałyśmy do Polańczyka, skąd udałyśmy się w ok. godzinną trasę do Berezki. Mieścinka ta jest dla Indygo ważnym miejscem, więc miała ona pewne obawy, ale udało się skonfrontować z przeszłością. Ruszyłyśmy przed siebie i dostałyśmy się do ruin zabytkowej cerkwi, gdzie robiłyśmy zdjęcia, siedziałyśmy na ławeczce pod nią, ja wczytywałam się w opis miejsca. Indygo zdecydowała, że idziemy na krótki szlak przez las na Wisinę - trochę ponad 500 m n.p.m. Tam ugrzęzłyśmy w błocie po uprzedniej ulewie i zobaczyłyśmy na trasie ślady zwierza... "Szczyt" zdobyłyśmy. W drodze powrotnej Indygo poszła również na żółty szlak, ale zgubiła się i musiała biec na autobus z Polańczyka.
Wróciłyśmy, oczekując szalonego ogniska na początek Rozsypańca przy naszej Bacówce. Odbyło się. Krzychu i Przemo upiekli nam ziemniaki, ale zespół grający - Jurek z ekipą - był dość amatorski... Piłyśmy naszą Soplicę i herbatę z wkładką. Niestety poczułyśmy się niezbyt wyspane i nie mogłyśmy przyjąć propozycji przygarnięcia piwa od chłopaków. Poszłyśmy wreszcie spać, wcześniej wariując wspólnie przy myciu zębów... Czy to z przepicia, czy to może nasza psychoza?
P.S. Zostaliśmy w 4-kę fanami Jurka. Przepity, bełkoczący - oto nasz idol! Chcieliśmy nawet "podarować" mu pomidory, ale nie mieliśmy ich akurat pod ręką... Takie koncerty pod gwiazdami powinny być dobre... no, owszem - powinny!
czwartek, 14.08. - dzień 9.
[Indygo] Dziś wstałyśmy późno, bo około 10:00. Obie miałyśmy fantastyczne sny - Lil o wybuchach i schronach, a ja o własnym alkoholizmie (w tym śnie po pijaku zgubiłam jednego glana..). Ogarnęłyśmy się, po czym ja powlokłam się z chłopakami do sklepu. Później postanowiłam się odizolować i w tym celu zlazłam na dół z książką, zeszytem i muzyką. To nic nie dało jednak, bo zaraz wszyscy się zlecieli. W końcu postanowiłyśmy z Lil wszamać wspaniały obiad - amore pomidore & ogórkową - niebo w gębie.. Ubrałyśmy się i polazłyśmy "do miasta" na cerkiewne opowieści. Była to wystawa (czy raczej wystawka) zdjęć Małgorzaty Radziejowskiej i Janusza Skórskiego. Na fotografiach uwiecznione były piękne stare cerkwie. Po obejrzeniu zdjęć i zwalczeniu pokusy poczęstowania się darmowym winem, poszłyśmy na pomnik, który okazał się pomnikiem poświęconym ludziom walczącym o.. utrwalenie władzy ludowej! Cóż.. Tam ja przysypiałam, a Lil nawijała na tematy różnorakie. Następnie udałyśmy się na spotkanie "Do potomnego" - o poezji powstańczej, które w przeważającej części prowadził miejscowy poeta Adam Ziemianin. Mówił m.in. o Baczyńskim czy Gajcym, była też ciekawa muzyka. Na spotkaniu tym dołączyła do nas Lilianowa familia - jej rodzicielka oraz siostra, które przybyły na krótkie wczasy do Sanoka. Poszłyśmy później razem do Siekierezady, gdzie Lil zjadła pierogi, a mnie uraczono frytkami - nasze pierwsze normalne posiłki. Po miłym spotkaniu rozstałyśmy się i każda "grupa" poszła w swoją stronę. W naszym przypadku była to nasza Bacóweczka, do której lazłyśmy w wielkiej ulewie i burzy. Na miejscu zastałyśmy paru nowych lokatorów, wykąpałyśmy się i zaraz udajemy się do jadalni po wrzątek i będziemy sobie siedzieć i grać w Chińczyka. W nocy w centrum jest kino objazdowe - grają "Kolumbów rocznik '20" i "Kanał". Wybieramy się, ale o ile przestanie lać. Tymczasem - na kaweczkę!
C.D. Kaweczka okazała się kiepskim pomysłem, gdyż jak wiadomo - jest ona moczopędna. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że wejście do łazienki jest zablokowane.. Graliśmy wesoło w Chińczyka - my oraz nasi nowi znajomi Piotrek i Paweł, kiedy weszła na nasz stryszek pewna niewiasta, prosząc o to, byśmy się "skompresowali", bo na glebę przybywa właśnie 14-osobowa grupa. Oni + nas kilkoro to będzie chyba z 20 osób! Teraz czujemy się uwięzione! Gleba.zip? W efekcie tego nie idziemy na "Kanał". Trudno byłoby stąd wyleźć, wrócić, leźć po deszczu (nadal leje jak z cebra) no i jutro czeka nas długi i intensywny dzień. Choć stoi to pod znakiem zapytania - szlaki tonąć będą w błocie. Wszystko się wkrótce okaże - tymczasem idziemy spać, ażeby jutro stąd jak najprędzej wybiec i odetchnąć pełną piersią, a nie smrodkiem 20 ciał.
piątek, 15.08. - dzień 10.
[Lil] Ten dzień rozpoczęłyśmy trudnym - wśród 20 ciał - zejściem w dół. Oczywiście zrzuciłam komuś kapcie i musiałam je wnosić znów na górę. Wzięłyśmy kosmetyki ze sobą, żeby już tam nie wracać w trwodze... Wstałyśmy ok. 6:30, gdyż to święto kościelne i patriotyczne, i poszłyśmy na mszę św. Byłyśmy dość wcześnie, nawet siedziałyśmy, i towarzyszyły nam Godzinki. Po mszy stwierdziłyśmy, że idziemy przed siebie, w stronę, w którą jeszcze nie szłyśmy. Indygo wyciągnęła mapę i za cel obrałyśmy okolice Jabłonek z usytuowanym przy drodze pomnikiem towarzysza generała broni Świerczewskiego, o którym pisałam w magisterce. Najpierw przemierzyłyśmy długie jak jelita roślinożercy Habkowce, potem na horyzoncie pokazała się droga kręta. Do Jabłonek szłyśmy więc ostrymi zawijasami. Do pomnika dotarłyśmy po ok. 3h, ale wcześniej zrobiłyśmy sobie ciekawy postój na pniach drzew w pobliżu rzeczki i... starych mogił. Byłam bardzo poruszona tym odkryciem! Już przy pomniku obcykałyśmy go, skomentowałyśmy fakt trwania takich postumentów w niepodległej Polsce i poszłyśmy dalej. Doszłyśmy do Bystrego, skąd po jakimś czasie zawróciłyśmy. Na kolejnym postoju w tym samym miejscu Indygo uplotła nam urocze wianki, które wdziałyśmy na głowy i - po posiłku i toalecie - ruszyłyśmy dalej. Przeszłyśmy ok. 20km. Po powrocie do Bacówki wzięłyśmy prysznic, poszłyśmy na obiadek - nasze suche bułeczki i zupeczki chińskie, po czym przyszykowałyśmy się na wyjście na koncert. Odbywał się on na boisku, w ramach bieszczadzkich spotkań ze sztuką "Rozsypaniec". Nie od razu tam trafiłyśmy... Zabrałyśmy oczywiście wianki i przykuwałyśmy tym uwagę. Koncert pierwszy, zespół Do Góry Dnem, był bardzo liryczny, zdołał nas wzruszyć. Zawiesiste chmury nad nami przyniosły deszcz już na kolejnym występie - gitara basowa i poetycki Daniel Gałązka. Musiałyśmy wstać z trawy, założyć kurtki i podrygiwać w miejscu, by zimno nie było dotkliwe. Zmokłyśmy strasznie, nawet mimo parasolki Indygo. Trzeci występ to lepsza pogoda - bez deszczu, ale za to zmanierowany Piotr Woźniak na scenie... Na koniec milsza grupa - U Studni - niestety, pod koniec ich występu musiałyśmy iść, bo dookoła panował kompletny mrok - żadna latarnia nie świeciła! - oraz potwornie zimno. Indygo użyła latarki do rozjaśnienia nam drogi i jakoś dotarłyśmy do Bacówki (ok. 1:00 w nocy), zziębnięte i przemoczone. O mały włos nie porozdeptywałyśmy śpiących na glebie ludzi zalegających wszędzie... Dzień zakończyło wspólne mycie zębów w mokrej łazience. Ach ten deszcz... Nie pozwolił nam zatonąć we własnych smutkach...
sobota, 16.08. - dzień 11.
[Indygo] ... lecz nadal towarzyszył nam w ten ostatni dzień naszego tu pobytu. Po pobudce ok. 7:30 (ja wstałam nieco wcześniej - obudził mnie smrodek i duchota - zamknięte okno i 20 ludzi), pożegnałyśmy się z Marcinem, który był ostatnim naszym "starym" znajomym. Mimo pogody niepewnej wyruszyłyśmy szlakiem na Wołosań. Lil musiała skonfrontować się ze swymi lękami, co na szczęście się udało. Po 1,5h wędrówki pogoda się pogorszyła - zaczęło padać i spowiła nas mgła (niczym Praderę w "Siekierezadzie" - wiedziałyśmy, że w końcu nas dopadnie..). Noelle posłużyła nam za informację meteorologiczną, niestety niepomyślną, musiałyśmy więc zawrócić. Dobrze się stało, bo Lil po drodze odpadła podeszwa! Dobrnęłyśmy więc z powrotem do Bacówki w nastrojach raczej podłych, a ujawniało się to w łzach i utyskiwaniach Lil oraz moich finezyjnych jękach i gderaniach. Na miejscu Lil pożegnała się ze swoim obuwiem, po czym ruszyłyśmy do sklepu po prowiant, którym zajadłyśmy smutki. Obżarte do granic przyzwoitości leżałyśmy na naszych kojach i obserwowałyśmy nową ekipę, która zagnieździła się pod Honem. Kiedy zostałyśmy same, pogawędziłyśmy trochę o naszym zlumpieniu i upadku na wielu płaszczyznach. Prawdziwa degeneracja! A nawet Degenara! To byłoby imię idealne dla naszej pierworodnej, a powstało w wyniku przejęzyczenia. Freud czy zdziczenie? Cóż, obawiamy się, że przestajemy umieć mówić. 11 dni w dziczy, dieta bieszczadzka (batony, alkohol, chińskie zupki i obowiązkowo polskie jabłka) oraz spowijający nas smrodek (aromat poddasza plus nasze torby z brudnymi ciuchami - z powodzeniem wybawiłyby nas z rąk potencjalnych oprawców, lepsze niż gaz pieprzowy!). Cóż, powrót na łono cywilizacji będzie potwornie trudny. A to już za parę godzin.. Tymczasem przed nami ostatnie mycie, ostatni obiadek, pakowanko, msza i kolejna odsłona Rozsypańca - prawdopodobnie ponownie w deszczu. A na dole ktoś pięknie i smutno na skrzypkach przygrywa..
C.D. Ubrane jak kompletne lumpy (na cebulkę - w razie zimna i deszczu) udałyśmy się na ostatnią, choć nieplanowaną mszę w Cisnej. A później Rozsypaniec. Miałyśmy nawet miejsce na ławce. Wieczór rozpoczął się w barwach polsko-ukraińskich - pierwszy był koncert zespołu Hoverla, z bardzo charyzmatyczną Klaudią na wokalu. Ze względu na nasz bijący po oczach imidż dostrzegła nas ona i zapraszała na dzikie tańce pod scenę, ale nie uległyśmy jej namowom. Ja z kolei dojrzałam Dominika - autora bloga, którego to poczytuję sobie chętnie i często. Nie będąc do końca pewną, czy to on, zdecydowałam się jednak do niego podejść. 'Czy ty jesteś Dominikiem?' - zagaiłam elokwentnie. Ów młodzian był Dominikiem i ogromnie się zdziwił skalą swej sławy, gdy już wyjawiłam mu, skąd go w ogóle znam. Zamieniliśmy parę słów na temat Rozsypańca właśnie, gdyż Dominik pracuje przy jego organizacji, jako wolontariusz. Zapewnił, że - mimo tekstu na plakacie ("ostatni taki Rozsypaniec"), nie będzie to ostatni festiwal. Uścisnęliśmy sobie prawice, po czym wróciłam do Lil znajdując po drodze mój porzucony dnia poprzedniego wianek. Kolejny koncert dała Caryna. Okazało się zresztą, że jej członkowie to nasi sąsiedzi z Bacówki, których widziałyśmy przy inauguracyjnym ognisku. Na scenie z gitarami wyglądali niesamowicie, zwłaszcza Serb na wokalu.. Dali świetny koncert w rytmach słowiańsko-bałkańskich. Cała Bacówka - w tym i my - bawiła się przednio pod sceną. Niestety koncert szybko się skończył, a po nim.. Podszedł do nas Dominik i wręczył nam filiżanki z gorącą herbatą! Zatkało mnie. Przemiły gest, który ogrzał nas dosłownie i w przenośni. Kiedy oddałyśmy oddałyśmy mu filiżanki, na scenie był już Piotr Nalepa z bandem, w tym klawym bluesowym małżeństwem. Wykonywali stare kawałki Woźniaka i zespołu Breakout. Świetny koncert, ale niestety także minęło zbyt szybko. Powlokłyśmy się więc wśród ciemności do schroniska, po drodze jęcząc i wyjąc z rozpaczy, że to kooooonieeeec. Miałyśmy nadzieję na ognisko przed Bacówką, ale nic takiego nie miało miejsca. Zastałyśmy za to pełniuteńkie poddasze, wobec czego z trudem zdołałyśmy się ulokować w śpiworach, ostatni już raz..
niedziela, 17.08. - dzień 12.
[Indygo] Nocka była koszmarna - jak tylko się położyłyśmy, przed Bacówką zaczęła się bardzo głośna impreza. Na strych wchodziły z kolei coraz to nowe osoby, świecąc nam latarkami po twarzach. Tłok był taki, że jedna z ekip już się na glebie nie zmieściła. Po jakichś 3h zziębnięte (w nocy było tylko 8 stopni!) zerwałyśmy się z półsnu i dokończyłyśmy pakowanie. Balansowanie z tobołami wśród śpiących ludzi, w półmroku, nie należało do rzeczy łatwych, ale się powiodło. Podczas gdy Lil kończyła upychać rzeczy do torby, ja miałam okazję wymienić pozdrowienia z Barnabą, który właśnie wrócił z Poznania. A później, cóż.. Poszłyśmy obładowane na przystanek, zastanawiając się, kto przejmie nasze materacyki paskudne i ubolewając nad tym srodze. W autobusie udało nam się zająć miejsca i omówić pobieżnie wyjazd nasz. W międzyczasie Lil miała niemiłe starcie z rodzicielką, więc gdy wysiadłyśmy wspólnie w Sanoku, ażeby się pożegnać, była już kompletnie roztrojona emocjonalnie. Łzy lały się pośród jęków i wybuchów śmiechu na przemian. W końcu powróciłam do autobusu i dalszą podróż odbywałam samotnie.. I nie bez przeszkód. Już w Rzeszowie okazało się, że mój pociąg nie pojedzie, bo jest uszkodzony most, więc musiałam kontynuować dalsze przemieszczanie się autobusem. Na dworcu jakiś chłopak spytał, czy wszystko w porządku. Bo ponoć jestem smutna. No, jestem. Z Bieszczad wracam.. W Kolbuszowej przesiadłam się na szynobus, w którym to moimi sąsiadkami były dwie niewiasty zrobione na bóstwo. Jeszcze przed Lublinem poprawiły makijaż, zapach, fryzurę etc. Czułam się nieco dziwnie w moich ubłoconych glanach i dresowej bluzie. W Lublinie był już podstawiony pociąg do Poznania. Był wprawdzie tłok, ale udało mi się zdobyć miejsce siedzące. Podróż była w porządku, choć raczej nudna. Nic się nie wydarzyło, a i na temat współpasażerów nie ma się co rozwodzić. Im dalej i im bardziej płasko, tym bardziej smutno mi było. Powroty są koszmarne. Zawsze mam wrażenie, że wracam bez sensu, bo nic mnie tu przecież nie czeka. Myliłam się jednak - na dworcu zastałam Noelle, co baaaaardzo mi mój powrót osłodziło. Poszłyśmy na frytki oraz... batony i piwo (w knajpie nie mieli herbaty!). Bez komentarza. Ostatecznie wróciłam do domu nocą, po 18h podróży.
A podróż była nie byle jaka. I nie mam na myśli samego powrotu, ale cały nasz wypad. Bieszczady sporo nam pokazały i dużo nas nauczyły, przede wszystkim o nas samych. W ogólnym rozrachunku jest to jednak na szczęście pozytywne. Raduję się ogromnie, że wszystko się udało, aczkolwiek obawiam się skutków naszego zlumpienia. Nie wiem, co będzie, gdy jutro się obudzę we własnym łóżku, bez Lil w pobliżu, w mieszkaniu z ciepłą wodą i jedzeniem niewchodzącym w skład bieszczadzkiej diety. Już gdy wracałam, a za oknem pociągu znikały pagórki, piosnki na mp3 robiły się zaś coraz bardziej rzewne, myślałam, że skonam ze zgryzoty. Snem mi się wydaje albo Poznań albo Cisna. Och! Piękne odwiedziny Biesów i Czadów po prawie 4 latach. Oby to się prędko powtórzyło. Liczę na to, bo dusza moja chyba tam została. To naprawdę magiczne miejsce, którego się nie odwiedza, a w które się wsiąka raczej, wrasta i zapuszcza korzenie.
Ale ale! Nie traćmy ducha - wszak wypał czeka!
Dziennik pisały:
Lil & Indygo
Poznań-Warszawa-Rzeszów-Cisna
Bieszczady, sierpień 2014
Ach! <3 Jakże inaczej ze zdjęciami czyta się to wszystko!
OdpowiedzUsuńAż trudno uwierzyć, że minął tydzień... Nasza wyprawa oddycha we mnie cały czas... :( Wypale - moja przyszłości świetlana! <3
Nic mi nie mów nawet.. Przez to wszystko musiałam pogłębić swój nałóg. Tam wszystko było inne, och.. Dołączę do Ciebie na ten wypał, nie bierz asystenta!
UsuńNie zamierzałam brać asystenta, chyba że zostałby nim któryś z naszych współtowarzyszy-smolarzy :D Trzeba będzie zatem zaprzyjaźnić się z nimi. Myślę, że okolice Siekierki idealnie temu posłużą...
Usuń"Góry są nie tylko do oglądania, do chodzenia po nich, góry są także po to, by można było w nich spotkać ludzi podobnych do nas, którzy ufni w Boski porządek świata, zdobywamy kolejne szczyty, czasami nawet wbrew sobie. Bo góry są dla niepokornych...".