sobota, 30 sierpnia 2014

Angst und Sorge

Choć panuje pozorny bezruch, dzieje się ostatnio wiele. Nie są to może zdarzenia ważące na moich losach, ale nie zaszkodziłoby pewnie o nich wspomnieć. Co dnia mam to w planach, nie mogę się jednak za to zabrać. Tymczasem pojawiła się rzecz inna, ważniejsza, więc nad tym się pochylę. Co z tego, że takie to ulotne. A chodzi o to, że właśnie teraz kończy się lato.
To była jakoś połowa lipca, kiedy z Noelle wznosiłyśmy nad rzeką toast za to, ażeby to lato było latem, które będziemy mogły miło wspominać przez długie, inne lata. Żeby się działo dużo dobrego, żeby czuć było życie. Toast ten wznosiłyśmy z głębokim przekonaniem. Tymczasem minęło raptem 1,5 miesiąca, a ja mam wrażenie, jakby tamten wieczór był pół roku temu. Tak było gorąco, tak jasno jeszcze wieczorem. I tyle nas czekało. A potem był Kostrzyn, potem były Bieszczady. Wracając miałam nadzieję, że w Poznaniu zastanę jeszcze słońce i cykady, że będzie dużo owoców, a noce będą na tyle ciepłe, że będzie można znów iść nad rzekę czy choćby włóczyć się z muzyką po parku. Niestety. Pewnym problemem jest już nawet spanie przy otwartym oknie. A przecież wróciłam chwilę po połowie sierpnia! Pojutrze ten miesiąc się już kończy. Nowy rok szkolny, nowe pęczniejące w łupinach kasztany, słabnące łodygi liści. I piece już gotowe, by nieść wieczorami do nozdrzy zapach dymu.
Nie powiem, żeby lato było moją ulubioną porą roku, bo nie jest, ale nie mogę się nadziwić, że ono tak po prostu bezszelestnie minęło. Już go prawie nie ma. To, co jest teraz, to tylko ślady jego obecności. Jakby planowało się wyprowadzić i większość rzeczy już przeniosło do nowego lokum. To okropne, bo mam wrażenie, że go należycie nie wykorzystałam. Miały być zarywane noce i jasne świty, w które wracać można bez kurtki. I włosy przez słońce jeszcze bardziej rozjaśnione. Ściągnięta skóra od zielonej wody jeziora. Lody jedzone niespiesznie gdzieś w cieniu miasta. Ani razu przecież nie zrobiłam mrożonej kawy! I co, rok mam czekać?

Wzięło mnie dziś na to lato mijające przez to, co przeczytałam siedząc pod kocem (!) i pijąc kawę z cynamonem (!). Bo parę lat temu Hiv miał przez chwilę taką książkę, nad którą się ogromnie zachwycił. Potem musiał ją oddać i potem co roku o niej mówił, ale nigdzie znaleźć jej nie mógł. Brało go właśnie w sierpniu, bo wtedy się rozgrywała akcja. No i teraz wreszcie ją dorwał. Od razu więc stwierdził rozgorączkowany, że oboje musimy ją przeczytać jeszcze przed końcem sierpnia, żeby być dziećmi i złapać, przytrzymać jeszcze lato. Sceptyczna byłam, jak wobec każdej jego ekscytacji, ale właśnie tę książkę przeczytałam i w ogóle się nie dziwię, że tak mu zależało. Ta książka to "Słoneczne wino" i - o dziwa nad dziwami! - traktuje o opisanych przeze mnie stopklatkach. Bohaterem jest 12-letni Duglas, a rzecz się dzieje latem 1928 roku. Jemu bardzo zależy na tym, aby dostrzec wszystkie rytuały lata, te stare i nowe. Momenty, w których zbiera kwiaty na mniszkowe wino, kiedy pierwszy raz w roku wybiega boso na trawę, pierwszy raz kąpie się w rzece itd. A przyszło mu to do głowy zupełnie nagle, kiedy to niespodzianie dokonał odkrycia wstrząsającego, jakim był sam fakt dostrzeżenia własnego istnienia. To wtedy się widzi stopklatki. W ciągu jednego lata Duglas odkrył, że żyje, ale i że będzie musiał kiedyś umrzeć. Jak u Heideggera - trwoga o to, że czas, który mamy, jest skończony i troska, by ten czas dobrze wykorzystać. I cała ta książka o takim patrzeniu, o wadze każdego zapachu, barwy, dźwięku. I właśnie ją przeczytałam. Skończył się sierpień 1928 roku. I sierpień 2014 roku skończył się także.

Tymczasem zerkam na te stopklatki czerwcowe, kiedy lato się zaczynało. Teraz mogłabym wymienić tysiące innych, nowych albo - co ciekawe - będących kontynuacją tamtych. Tamten sweter polubił mój sąsiad. Kurtka doczekała się bieszczadzkiego deszczu. Sierść mojego psa jakby mniej czarna i już nie tak ciepła. Na łące cisza i odłogiem leży siano, trawa już pewnie nie odrośnie. Buty na przemian ze śmiechem uderzały o asfalt nie dalej niż wczoraj, choć buraki już nie pachniały, już zebrane, a krajobraz zdominowały miejskie światła. Tamten szorstki podbródek czuję niekiedy na dłoni lub za uchem, choć nic tak naprawdę się przecież nie zmieniło. Białej koniczyny już nie ma, ale z czerwonej uplotłam nie tak dawno kolejne dwa wianki, które utonęły w tamtym bieszczadzkim deszczu. Po czereśniach zostało wspomnienie, a dziś rano nie rączki ciepłe czułam, a małe zziębnięte stópki. Tamto rozstanie w ciemnym pokoju doczekało się kolejnego przywitania, ale i ten czas się kończy i znów trzeba się będzie żegnać. Od czasów tamtej księgi setki stronnic przerzucanych w wielu innych już okładkach. Przestukiwanie liter przez klawiaturę stało się zbyt skomplikowane, by dalej to robić. Dawno nie jechałam nocnym autobusem. Dawno też już nie widziałam Poznania z 11. piętra i nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę. Dworcowy tunel przemierzałam ostatnio w przeciwną stronę, a czarno-czerwone włosy przed paroma dniami zaplatałam w warkocz i zapewne zaplotę raz jeszcze, gdy te kasztany i te liście już spadną. Przechowywanie czerwonego koca też już ma się ku końcowi - dobrze się będzie sprawdzał w jesienne wieczory, choć wciąż nie wiadomo tak naprawdę gdzie.

Może pomysł Duglasa, by to wszystko zapisywać, wcale nie jest taki dziecinny i niedorzeczny?

3 komentarze:

  1. A oni tam zboże sieją,
    senne siano się zwozi w sienie otwarte na oścież.
    Tam lato ze złotym berłem przechodzi.

    Jeszcze z daleka, z samego Królestwa
    świeci ostatnie jabłko na jabłoni.

    https://m.youtube.com/watch?v=pAGPtgG23E8

    OdpowiedzUsuń
  2. Umieram z każdym dniem.

    OdpowiedzUsuń