Pora opisać, co w sobie kryje to błoto kostrzyńskie, nim mi się wspomnienia zaczną rozmywać. Teraz zatem będzie długa relacja obejmująca 3,5 dnia pod znakiem pacyfy. Uprzedzam, bo gdyby kogoś nudziły takie tematy, to po co ma czytać. Zresztą tak generalnie uprzedzam, bo to niekoniecznie typowa notka i wszystkich zwolenników klimatów raczej nihilistycznych może nieco zemdlić. Zresztą ja sama od nadmiaru pozytywnych emocji się zdążyłam pochorować i mam raptem jeden dzień aby stanąć na nogi celem podróży po kolejne pozytywne emocje. Zostanę emocjonalnym narkomanem. Czy może raczej - powrócę do starego nałogu. Ale do rzeczy.
Podróż na Kostrzyn zaczęliśmy w środę, ja i konkubent Noelle. Warto zaznaczyć, że nasza znajomość nie należała do tych najszczęśliwszych, zaczęliśmy pechowo i przez długi czas się nie lubiliśmy. Potem po prostu za sobą nie przepadaliśmy, a spotkania polegały na chamskich docinkach. Stopniowo jednak zaczęło się ocieplać, w tym roku nawet trochę pogadaliśmy sam na sam, przez jakiś kwadrans, pierwszy raz w życiu. Gdyby mi więc ktoś niedawno powiedział, że pojadę z M. nad Odrę, to bym chyba umarła ze śmiechu. A jednak! Wszyscy prócz dziwnego wyrazu twarzy, za którym kryły się najpewniej wizje dantejskich scen w klimacie zapewne sado-maso, mieli też sporo obaw, czy ze sobą wytrzymamy, nie znienawidzimy się do reszty/na powrót itd. My sami także te obawy mieliśmy. Noelle pomogła nam się jednak spakować, później wpadliśmy na chwilę do jej rodziców, których min nie sposób opisać, a potem do mnie po plecak i po bułki uszykowane nam przez moją matkę. Jej mina - jak wyżej. No i w drogę. Trochę pobłądziliśmy, ale nie było to absolutnie żadnym problemem, bo przy okazji gawędziliśmy sobie o pierdołach, ale też o ważnych sprawach, bo o rodzinach naszych czy o religii. Pierwszy raz w życiu. Zajechaliśmy o zmroku i w ulewie, M. w try miga rozbił nam namiot, przelaliśmy pierwsze wspólne wino do kolorowych, dziecięcych bidonów z Nesquika i poszliśmy obadać teren. Deszcz, tabuny ludzi i muzyka, póki co z głośników. Pierwsze wspólne zdjęcia, pstrykane nam przez przypadkowe osoby, pierwsze free hugs, pierwsze toasty. Wolni, radośni, wstawieni i zmęczeni w trzy dupy poszliśmy spać, wcześnie i grzecznie jak na tę imprezę. A w czwartek start! Przez pół dnia próbowaliśmy namierzyć znajomych, z marnym dość skutkiem. Łaziliśmy po ASP, gdzie biegałam jak małe dziecko, wypisując na plakatach kolorowe manifesty, podpisując petycje i oglądając zdjęcia z Mazowieckim i Wałęsą, z pustymi hakami w mięsnym i wielkimi marketami. 25 lat wolności. A M. ze mną. I zakupy w Siema Shopie, dla Noelle i Didi. Gdzieś po drodze minęłam tańczące zakonnice i księży z kartkami 'free bless'. Jeden miał 'zagadaj mnie', wobec czego nie pozostałam obojętna. Wprawdzie nie była to rozmowa życia, ale zgodziłam się z nim, kiedy powiedział, że gdyby Dżizus żył teraz, to na pewno też by tu był. Na pewno tak.
A potem wszystko nabrało tempa. M. spędzał czasu mnóstwo u swoich znajomych w igloo, które było oazą dla znajomych i nieznajomych. Przed igloo na kanapach siedziało towarzystwo w wieku od lat 5 do 70. I M. wśród nich. A ja wreszcie znalazłam, kogo szukałam. Byliśmy razem na otwarciu, przed którym to wieeeeeeeeeelka banda brodaczy wmaszerowała pod scenę, wymachując pięściami i skandując. Wyglądałoby to może groźnie i nieprzyjemnie, gdyby nie to, że hasłem, jakie wykrzykiwali było: 'Ju-rek Ju-rek, za-puść bro-dę!'. Taka akcja. Później Shata Qs i tam znalazł mnie Kosmita, który ugościł mnie w swoim obozie, nakarmiwszy i napoiwszy. Budka Suflera znów z chłopakami z Wro, a na Budce facet na wózku niesiony pod samą scenę. Cały Woodstock klaszcze. Skid Row przesiedziany na deszczu na wzgórzu, w tzw. szacie przywódcy duchowego. Marek, straciwszy głos wypisuje bzdury na kartce. Kuba mu ją wyrywa, pisze 'free hugs', wciska mi to w łapę, po czym rzuca mi się na szyję. Przychodzi po mnie M., w szampańskim nastroju i wspólnie wracamy do obozu, po drodze wpadając w setki dziur, bo on uparł się, że mi pomoże. Prowadził pijany ślepego. On śpi w aucie, ja w namiocie. O świcie trzęsąc się jak galareta pukam w szybkę ze swoim śpiworem i tłoczymy się w aucie razem. Dobrze, że wzięliśmy namiot. Rano powędrowałam do łaźni, zobaczyłam kolejkę o xxxxx razy dłuższą niż w czwartek i wróciłam do obozu zdając się na wodę z baniaka i mokre chustki. Ahm, no i nasza sąsiadka! Lat ~40, trampki, dziary, pacyfki w uszach, dwóch nastoletnich synów z irokezami. Biegała od rana do nocy, a to robiąc jedzenie, a to sprzątając, na tyłku usiedzieć nie mogąc. Chcieliśmy z M., by nas adoptowała. Z matką na Woodstock! A propos jedzenia - my postawiliśmy na suchy prowiant. Mieliśmy sucharki i wafle o wielu smakach, po 2 dniach bolały nas już jednak podniebienia i marzyliśmy o czymś mokrym. Udaliśmy się więc do Tesco, po ciastka, banany i nektarynki. Wszystko i tak okazało się suche, z wyjątkiem piwa. M. bowiem bardzo szybko zajął się swoim przydziałem wina, a że w Kostrzynie nie sprzedawali nigdzie wysokoprocentowego alkoholu, to uzupełniliśmy zapasy w ten sposób. W Tesco godzina w kolejce. Wszyscy uśmiechnięci, wszyscy 'przepraszam-proszę bardzo-dziękuję'. Komuś poszła butelka, całe Tesco 'uuuuuu!' i w śmiech. Do popołudnia leżeliśmy sobie w aucie jedząc suche sucharki oraz suche nektarynki i odbywając godziny zwierzeń. O naszych matkach, o niegdysiejszych problemach, o M. związku z Noelle, o mojej z nią relacji. Klepanie po głowie i pakt przyjaźni, może dalej niż na czas Kostrzyna. Oby. I M. poszedł do igloo, mnie zaś w obozie odwiedził Kosmita, błagając o wodę. Wizyta jego odmłodziła nas o parę ładnych lat, z auta przeniosła się bowiem na pobliskie snopki, a tam się rozgrywał kicz do kwadratu, słonko, sianko, obłoczki, trzymanie się za łapki i żucie źdźbła słomy, niekiedy wspólnego, taaaak. Ceną za to pocięte, swędzące nogi, ale to nic, to nic. Gdzieś tam jest Woodstock - mówię do niego i śmiejemy się. Jest Woodstock, akurat godzina W. Z okazji 70. rocznicy 70 sekund ciszy. Według relacji M. te kilkaset tysięcy ludzi naprawdę na tę chwilę zamarło. A potem się wydarło, że jeszcze Polska..
Kosmita odprowadził mnie pod scenę, gdzie spotkałam roztańczonego M. A potem byłam świadkiem, jak i on zamieniał się winem na wodę. Woda towarem deficytowym? Acid Drinkers z Kubą i Markiem, królem pogo. I - kiczu ciąg dalszy - z Kosmitą Łzy. Drzemka w namiocie, darowana bluza, cmok w czoło na deszczu i o świcie Kapela ze Wsi Warszawa. Ludzi mało, bo nie dotrwali. Klimat niczym z dziwnej baśni. Gdzieś wśród publiki znajduję znajomego z osiedla. I wracam sobie rankiem, odprowadzona kawałek przez grupę Hiszpanów zapraszających na szampana. Nie spałam od 2 dni - mówię im. A oni mi na to - oh, impossible, you look so fresh! W obozie wita mnie M., który postanowił wstać na poranną pogawędkę. I idziemy spać. Sobota zaczęła się dla niego dość problematycznie, tańce okazały się bowiem brzemienne w skutkach, wobec czego udaliśmy się do polowego na zabandażowanie nogi. Mówią nam pokojowi, że bandaże im się skończyły. Czy twoja dziewczyna może iść kupić? - pytają się M. Dziewczyna, zastępcza, poszła rzecz jasna, ale mimo kontuzji i zwolnionego tempa M. nie tracił energii. Chciałam go ulokować w igloo, ażeby tam siedział sobie, ale po drodze spotkało nas towarzystwo opowiadające o pewnej ważnej akcji. Oboje więc ochoczo się włączyliśmy jako ogniwa w łańcuchu ludzi przechodzącym przez cały Woodstock. Łańcuch utworzył się szybko, poszła fala, transparent, aplauz i prezenty. A potem na obiedzie u krysznowców, pysznym, tanim, sytym i błyskawicznie rozdawanym, spotkał nas Charlie, mój daaawny znajomy. We trójkę spędziliśmy leniwe popołudnie w obozie, w którym M. został, ażeby nie nadwyrężać nogi, posprzątać oraz przespać się przed podróżą. A mi się udało zgromadzić wreszcie wszystkich znajomych przed Jelonkiem, nawet siostrę Hiva! Później znów siedzieliśmy na wzgórzu, marząc o mokrym jedzeniu, a im ciemniej się robiło, tym nam było smutniej. Wyciągnęłam jeszcze wszystkich na Manu Chao, który absolutnie zniszczył system. A później się żegnaliśmy, we łzach niemalże. Ostatnie spojrzenie na scenę i wspólnie z Kosmitą (bo wraz z M. postanowiliśmy go zabrać) powędrowaliśmy do auta budzić M. Żeby tam zajść, trzeba było przez taką łączkę przejść, co do łatwych rzeczy nie należy, bo ciemna ona i strasznie dziurawa. Szliśmy sobie wolno, ja gapiąc się w gwiazdy, Kosmita na mnie, czy się nie wywalam. Mówię mu, że to taka metafora dobra odnośnie mojego żywota - kroczę sobie tu i ówdzie z głową w gwiazdach, bo one przecież piękne takie i się przez to potykam i wpadam ciągle w dziury jakieś. Nie była to żadna ukryta aluzja, ale przez resztę drogi mnie przeprowadził. M. szybko, gładko i bez przeszkód zwiózł nas do Poznania śpiących jak dwójka gówniarzy razem na tylnym siedzeniu, Kosmitę wysadziwszy po drodze, mnie zabrawszy do siebie. O 5 rano legliśmy wspólnie na podłodze, brudni i zniszczeni. O 8 przyszła Noelle śmiać się z nas i robić nam kanapki i Didi, robić nam 'tuli tuli'. Długo jednak nie wytrzymała, dopiero w godzinę później przyszła do mnie, obwieszczając, że ciocia juś ciśta i łatnie pachnie. Wszyscy w czwórkę pojechaliśmy znów do rodziców Noelle, gdzie wspólnie umyliśmy auto i zjedliśmy pyszny obiad, składający się m.in. z mokrej zupy i mokrej surówki! Noelle i M. odprowadzili mnie na przystań, gdzie padliśmy sobie w objęcia z podziękowaniami. Nie znienawidziliśmy się bowiem, miło wspólnie czas spędziliśmy, nie było ani jednego zgrzytu i aż trudno się było rozstać. Reszta dnia upłynęła na upewnianiu się, czy wszyscy bezpiecznie dotarli i wielkim praniu. Ręcznym, bo piękna burza była i wywaliło prąd na długie godziny. Dzięki temu zresztą zaliczyłam bardzo fajną mszę unplugged, na której Czytanie pasowało idealnie na zwieńczenie tych dni kostrzyńskich.
I po co to wszystko piszę? Żeby zapamiętać ze szczegółami. Żeby zmazać ostatnie nie do końca dobre wrażenia (ale trudno o do końca dobre, kiedy się tam jest w pracy i zapierdziela po 14h na dobę, nie mając możliwości normalnie się wyspać lub kiedy ma się ze sobą marudzącego na takie spędy Hiva). I żeby może trafił na to ktoś, kto sobie myśli, że Woodstock to tylko syf, brud i chlanie na umór. Gadają tak ci chyba, których tam nigdy nie było. Skoro nawet ja jestem pochorowana z pozytywności, to znaczy, że naprawdę jest niesamowicie. Magia jakaś albo oni w powietrzu coś tam rozpylają. Wczoraj nie mogłam przestać szczerzyć się do ludzi, bo tam to jest normalne jak oddychanie, a jak się zapomina, to od razu podbiega ktoś krzycząc 'kontrola uśmiechu!'. W efekcie czego ucięłam sobie nawet całkiem miłą i kulturalną pogawędkę z osiedlowymi dresami.
W porządku, nie mówię, że ta impreza jest dla każdego, bo to by była bzdura, ale jeśli komu nie straszne polowe warunki, siniaki i przepocone ubrania, a cierpi ot choćby na nastroje depresyjne, to po takim zlocie przejdzie mu jak ręką odjął.
Nie obyło się wprawdzie bez przykrych incydentów, ale przewinął się tam około milion ludzi, a już na pewno ilość odpowiadająca dużemu miastu. W dużych miastach codziennie wiele osób ginie. Tam przez kilka dni zginęła jedna osoba. I cóż, z pewnością będzie na wiosnę urodzi się kilka brzdąców, które kiedyś zasilą woodstockowe szeregi.
Jeśli nie do pracy i nie z marudami, to to po prostu trzeba powtarzać co roku. Łatwiej podróżować po tym normalnym, nadętym świecie wysiadając czasem na takim Przystanku.
Frunę więc dalej, nadal pod znakiem pacyfy.
No ladnie, ladnie. Wxpominam tez pozytywnie:-)
OdpowiedzUsuńA który wspominasz?
UsuńNo ten co Ty:-) Tez bylem, jak to co roku ma miejsce.
OdpowiedzUsuńAaaa widzisz, zmylił mnie ten Twój wkurw sobotni. Byłeś bardziej chlać czy bardziej koncertować?
Usuń2w1 ale film mi się nie urwal. Zaluje tylko nieobecności na kapeli ze wsi Warszawa bo praca, kurwa mac.
OdpowiedzUsuń2w1 bez urywek to najlepsze rozwiązanie. No i co Ci będę ściemniać - żałujesz słusznie, Kapela była rewelacyjna.
UsuńEch.
OdpowiedzUsuńZurAwie zagrali?
OdpowiedzUsuńTu Cię pocieszę - nic mi o tym nie wiadomo.
UsuńTo co za rok widzimy się na polu? Skacząc na bungee?
OdpowiedzUsuńZa bungee to akurat podziękuję, ale ej tak, widzimy się na polu. Z chęcią wzniosę z Tobą toast bidonem!
UsuńTrzymam za słowo.
OdpowiedzUsuńcudowne chwile, tylko pozazdrościć! :D
OdpowiedzUsuń(mam nadziej, ze za rok będę mieć wolne i tez w końcu pojadę)