Zaliczyłam ten festiwal czwarty raz, z gitarą drugi i robiąc przez te wycieczki przekrój, wychodzi na to, że z gitarą zawsze jest lepiej. Naprawdę nie sądziłam jednak, że cokolwiek jest w stanie choć zbliżyć się poziomem absurdu do ostatniego wypadu w 2012. Jakże się myliłam...
Cały czas się wahałam, a jak mnie ewentualni towarzysze wystawili do wiatru, to już w ogóle zwątpiłam. Wątpiłam zresztą nawet w czwartek rano. Ostatecznie chwyciłam Billy'ego (to moja nie moja gitara) i na styk pognałam na pociąg. Ahm, nienawidzę nowego dworca w Poznaniu, fuj ble. Dorwałam ciuchcię w ostatniej chwili, siadłam naprzeciwko jakiejś babki wyglądającej na urzędniczkę i sru, w drogę. Siedziałam na samym końcu wagonu, bo to pociąg bez przedziałów był, więc widok miałam na to, co się dzieje między wagonami. A tam usadowiło się jakichś dwóch z gitarami i rozprawiali sobie na tematy różnorakie, a potem zaczęli grać, więc zamknęli drzwi, żeby nam nie przeszkadzać i już ich więcej nie widziałam. Wzięłam się za Steda więc, którego znam na pamięć, ale Wszystko jest poezją nadaje się do pociągu zawsze jak znalazł. W Lesznie moje współtowarzyszki wysiadły, a tamci dwaj, widząc to, przybyli spytać, czy wolne. Wyglądali jakby chcieli po prostu usiąść i spokojnie sobie jechać, nie przeszkadzając mi w lekturze, ale mi coś odbiło i nim zdążyłam pomyśleć, Sted spoczął na półce, a ja zaczęłam - na rynek jedziecie? który raz?
Jak się okazało, jechali pierwszy. Więc im opowiedziałam. A potem o koncertach, potem o studiach, potem tak w ogóle, potem zjedliśmy na trzech mojego 7daysa, potem oni zapisali sobie akordy na przedramieniu, a ja przyznałam się, że w zasadzie grać nie umiem. Oni przyznali się, że mają zespół, a w sumie to dwa, ja spytałam, jak mają na imię ich gitary. Okazało się, że nie mają, więc przez kolejną godzinę wymyślaliśmy imiona. Ostatecznie Billy zyskał dwie koleżanki - Janis i Septymę. Ja gadałam straszne głupoty, nie hamując się ani trochę, bo tak wygląda, że kiedy już wejdę z kimś w kontakt, co się nie zdarza często, to się wszystkie durności zalegające w czeluściach mojego umysłu wylewają bez ostrzeżenia na zewnątrz. Oni zresztą niewiele odbiegali, więc było bardzo zabawnie i bardzo głupio, przez co jeszcze bardziej zabawnie. Zresztą w 2012 to działało na takiej samej zasadzie, choć jechałam z kimś, kogo dobrze znałam. To chyba tak działa. Moi znajomi, Kuba i Marek, znali się od lat i tworzyli naprawdę bardzo osobliwy duet, coś jak ja i Noelle. I podobnie jak na nas wszyscy i ja na nich patrzyłam jak na jeden organizm.
Wyturlaliśmy się z pociągu, oni do mnie 'chodź z nami' i poszliśmy. Na rynku dołączyła do nas jeszcze Ania, którą znam, choć nie osobiście i poszliśmy znaleźć swój kawałek podłogi w tłumie gitarzystów wszelkiej maści. Tuż przed 16stą lać zaczęło jak z cebra. Marek wyjął jakiś połamany parasol, który umieścił sobie na głowie, ja wyjęłam swoją różową parasolkę, którą umieściłam na swojej głowie i w strugach deszczu zaczął cały rynek wiosłować. W 2012 było 7273 gitar, rok temu tylko 5 tysięcy z hakiem, więc kiedy już po wszystkim las uniesionych w górę gitar opadł, a Cichoński powiedział, że tym razem było nas 7 tysięcy i zawiesił głos, to choć nie zależało mi jakoś bardzo i w ogóle wszyscy nie byliśmy przekonani, co z tego będzie, zwłaszcza w taką pogodę, to cały rynek wstrzymał oddech i kiedy po pauzie powiedział 344, to wszyscy jak jeden mąż wydarliśmy się na całe gardło, stukając w pudła gitar. Kurde, to jednak jest fajna rzecz. Dobrze, że wciąż tak umiem na to patrzeć i tak to czuć.
Potem zwykle jest tak, że gra się jeszcze inne rzeczy, ale że lało naprawdę niewybrednie to wszyscy uciekli. Jacyś dwaj i nasza czwórka zostaliśmy na środku placu odgrywając wraz ze sceną Wild thing. Tzn. M. i K. grali, Ania śpiewała, a ja nad nami trzymałam parasolki. Głupio i śmiesznie. Ania nas potem zostawiła, spłoszona deszczem, a myśmy powędrowali oddać gitary do klasztoru. Do przechowalni czyli że. Po drodze Kuba wyprowadził z 20 osób w pole, mając mapę i podążając w zupełnie nie tym kierunku, ale wreszcie dotarliśmy na Słodową, gdzie na koncercie pierwszym lało dalej w najlepsze. Moi kompani dali mi bluzę i upchnęli pod parasol, tym bardziej doceniłam więc ich towarzystwo. Później zjedliśmy razem pizzę, wróciliśmy na kolejne koncerty, w międzyczasie Kuba przebrał się za kościotrupa, wreszcie odebraliśmy gitary idąc naokoło, bo tylko tę drogę znaliśmy i udaliśmy się w poszukiwanie czynnego jeszcze sklepu, bezskuteczne. Zobaczywszy grupkę dresów z piwami i colą podbiegłam i spytałam, skąd to mają, uzyskawszy odpowiedź - No kuuuuuuurde, idziesz tam, w lewo, skręcasz i masz Fresh Market. Zajebiście tam jest! Tam się więc udaliśmy i zakupiwszy piwo, czekoladę i lody zrobiliśmy sobie bankiet przy Fosie Miejskiej (alias Foce Mięsnej, bo tak zabrzmiało, kiedy z mordą pełną ułamanego loda usiłowałam im powiedzieć, dokąd idziemy). To ta sama fosa, przy której pije się białe wino o 7 rano i gdzie kaczki pływają w rytm muzyki. Tam Kuba pokroił 2 jabłka, które mieliśmy, "na mercedesa", pojedliśmy, popiliśmy i pogadaliśmy o sensie i bezsensie życia. Na koniec popisaliśmy się inteligencją przy zakupie biletów. O biletomaty, akurat trzy! Więc każdy kupił sobie bilet, po czym mówię - ej, jesteśmy idiotami, każdy będzie miał inne miejsce. I tak też rzecz jasna było. Poszliśmy więc z Kubą do jego przedziału i zasłoniliśmy zasłonki, licząc na to, że to wystarczy. Nie wystarczyło, zaraz dosiadło się ludzi sztuk 5, więc przedział był zapełniony. A jechali z nami Kikus (która nie cierpiała swojego imienia prawdziwego) z Mateuszem, w moim wieku małżeństwo(!) kończące geologię, w Poznaniu, a jakże, Piotrek z Sosnowca, na początku zagapiony w tablet, potem król przedziału, jego dziewczyna, Karolinka, słuchająca cały czas muzyki, ale uśmiechnięta i wcale nie całkiem wyizolowana i jakiś starszy pan, który nie odezwał się ani razu całą drogę, cały czas za to trzęsący się ze śmiechu. Wszyscy błyskawicznie wpadli w głupawkę, zaraziwszy się od nas i podróż ta była idealnym dopełnieniem całej tej wycieczki. Nasza trójka na krzywy ryj dostała coś do jedzenia i coś do picia i wszystkich mordy bolały od tej nieustannej radości, wywoływanej zresztą durnościami takimi, że wstyd o tym mówić.
Do Poznania dotarliśmy o 4 rano, w pogodę taką, że najgorszemu wrogowi nie życzę. I gnaliśmy jak wariaci z gitarami (oni wyglądali jak gangsterzy niosący w pokrowcach kałasze, ja jak rolnik z łopatą, bo Billy był nagi, więc przerzuciłam go przez ramię i niosłam za gryf chwyciwszy) na jakiś nocny tramwaj, bez sensu zresztą, bo i tak nie przyjechał. W końcu się doczekaliśmy, Kuba dał mi jeszcze jedno ubranie, bo przede mną droga była dłuższa, na szybko wykonaliśmy retrospekcję, zaśmiewając się głupio, wyściskaliśmy się, oni wysiedli, ja za jakiś czas też i powędrowałam na autobus, zaliczając przy tym pierwszy w tym roku, różowo-pomarańczowy wschód słońca. Cholernie fajna wycieczka.
Dziś jestem niewyspana, przemarznięta, boli mnie łeb i słucham sobie polskiego topu (na który nie pamiętam, czy w końcu głosowałam) opisując to wszystko, żeby nie zginęło gdzieś w odmętach pamięci, bo zabawnie i naprawdę miło będzie to czasem powspominać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz