Jako wielki i wybitny kulturoznawca dumam sobie właśnie nad sztukami wizualnymi i tym, jak one mają się do literatury. O wyższości jednego nad drugim. Słowami da się opisać zdjęcia czy filmy, ale czy zdjęcia i filmy oddadzą słowa? Na początku było słowo. Więc chyba nie.
Wstęp abstrakcyjny i mogący być zaczątkiem do jakiegoś eseju nawet, ale jakoś nie chce mi się póki co w to bawić. Pozostanę egocentrykiem i skupię się na sobie i doświadczeniach własnych. Co mnie sztuki wizualne i literatura. To, co widziałam i jak to myślę jest mi bliższe, przynajmniej obecnie. W ciągu ostatniego tygodnia nazbierało mi się zadziwiająco dużo takich kadrów swoistych, w których są obrazy, dźwięki, zapachy i dotyk. Widzę tak czasem świat, ale raczej niezwykle rzadko, bo rzadko umiem żyć chwilą i operować spojrzeniem estety. W tym tygodniu chyba mi się niechcący, zupełnie przypadkiem, udało. Całe mnóstwo zamkniętych w kadrach doznań, bez żadnej obróbki myślowej, ona pojawia się dopiero tutaj. Ładnie pachnący wełniany sweter, nie mój, ale podarowany mi. I szeleszcząca kurtka wyczekująca jesieni albo - mam nadzieję - bieszczadzkiego deszczu. Ciepła, gładka, czarna sierść mojego psa, kiedy przesuwam po jego grzbiecie szczotką. Łąka zielona i śpiewająca ptakami. Wymieszane wspólne oddechy wraz z miarowymi uderzeniami butów o asfalt i wymienianymi śmiechami. I zapach zboża i cukrowych buraków tam, gdzie się kończą miejskie molochy. Gdzieś w tłumie dźwięków wargi na mojej łopatce i szorstki podbródek, wciąż przyjacielsko, ale inaczej, jak u Hessego. Uplecione pospiesznie z przekwitającej białej koniczyny wianki lądujące na drogich mi głowach. Czerwony czereśniowy kolczyk przebłyskujący przez rude włosy. Ciepłe, małe rączki zarzucone nagle i bez powodu na moją szyję. Długie wspólne minuty w ciemnym pokoju, w zastygnięciu, z zaciśniętymi gardłami. Gruba, pachnąca książka, którą mimo rozmiaru wygodnie czyta się nawet stojąc w tramwaju. Przestukiwane przez kabel setki liter. W nocnym autobusie skrzyżowane spojrzenia ze smutnym chłopakiem w dresie. Odzyskany na parę tygodni Poznań z jedenastego piętra. Bańki mydlane lecące ku czerwcowemu słońcu. Tunel, pod którym spotykam kogoś, kto wciąż promienieje i wciąż ma włosy. Włosy, inne włosy, czerwono-czarne, widziane po raz ostatni w pociągu na Warszawę, a potem dalej. Deszcz, który pada na mnie, kiedy wracając z dworca niosę pod pachą czyiś ciepły, czerwony koc.
Wszystko to takie bez znaczenia dla świata, bo ważne dla mnie tylko, bo tylko moje, tylko przeze mnie odczute. Przez co dla mnie nie do przecenienia. Parę tygodni temu ja i Torm siedzieliśmy na Wartą i on mówił mi, jak bardzo czuje się niedorzecznie i bezsensownie, a ja mówiłam mu, że można żuć źdźbło zerwanej uprzednio trawy, albo włożyć dłoń do zimnej wody i rozpryskiwać w słońce jej krople albo obserwować sunący z nurtem zielony listek. Torm zna tę sztukę doskonale, więc przyznał mi rację. Można i powinno się. Łapanie takich kadrów i zamykanie się w nich to często jedyny ratunek przed spojrzeniem z góry, przed szerszą perspektywą, która w najlepszym razie nie napawa optymizmem, a w najgorszym wywołuje nieprzemożną chęć nieistnienia, niewidzenia, niesłyszenia i nieczucia. Trzeba łapać stopklatki.
Może to z niewyspania (bo w końcu jestem twardzielem, więc żadne inne powody nie wchodzą w grę...), ale jakoś mi się obraz zamglił na moment jak to czytałam.
OdpowiedzUsuńTaaak, wyśpij się.
Usuń(Mi oczywiście też.)