Przez ostatnie 4 minuty gapiłam się na stary teledysk, na którym są gitary i czołgi, mury i barykady, urny, toasty i napisy na murach. Za dużo kawy albo za bardzo rozedrgane serce.
Kończy się znamienny tydzień, który trwał bardzo długo i który prócz stopklatek przyniósł zmian sporo i przez to kolejny będzie należał już do zupełnie innego świata.
Poniedziałek. Kolejne wezwanie. Skończyła się krótkotrwała ulga, choć nie pomyślałam, że będzie ona taka mała. Znów trzeba zacisnąć zęby, a widoczność na drodze znów spada do zera.
Środa. Ostatni raz wchodzę do sali z długopisem. Ostatni raz wpisuję w wykropkowane miejsca swoje imię i nazwisko. Ostatni raz kładę kartkę na biurku, na stosie innych kartek. Wychodzę stamtąd i nigdy już w takim charakterze tam nie wrócę. 5 lat temu nie miałam pojęcia, że właśnie tam wyląduję, 5 lat minęło ot tak i teraz stamtąd wychodzę i nie wiem, gdzie pójdę dalej.
Ale te dwie sytuacje nie są takie namacalne, nie są takie odczuwalne, nie mogę się uściskać z murami mieszkania ani uczelni. Uściskać można się z ludźmi tylko.
Wtorek. Wychodzę z bloku, po paru minutach jestem już na 4. piętrze na sąsiednim osiedlu. Jak za starych dobrych czasów oglądamy głupawy film i opychamy się pizzą. Jest już prawie północ, a nikomu się nigdzie nie spieszy. Siedzimy wspólnie w trójkę, żartujemy, jest wesoło, bardzo chcemy, żeby było, bo za chwilę się skończy. Kiedy siostra, właściwie nasza, zasypia, my wychodzimy do innego pokoju. Ciemnego. On w starej koszulce z kortu, koszulce, którą znam jeszcze z gimnazjum, ja już w płaszczu. Zastygamy więc na parę minut i nie jest to wcale a wcale łatwe. Bo przecież prawie codziennie coś, od 6 lat. A teraz, może poza paroma godzinami za kilka tygodni zobaczymy się dopiero za wiele wiele miesięcy. I nie wiadomo, gdzie i kim wtedy będziemy. Wychodzę w noc, na niebie kilka gwiazd, poza tym pusto. I zimno. I pusto. Goodnight, Europe czytam rano i naprawdę podle czuję się z tym, że nie wpadniemy na siebie w sklepie czy w autobusie, nie możemy pożyczać od siebie książek czy choćby przesyłać sobie muzyki. Nie podoba mi się to, bardziej niż myślałam.
Sobota. Od wczesnego rana siedzę na ławce i pilnuję toreb. Obserwuję, jak wygląda wyprowadzka. I obserwuję tę dziewczynę, poznaną tak niedawno, a tak nagle ważną. Jak wyrzuca do kosza na śmieci resztki po paru latach w Poznaniu. Jak taszczy po schodach wielką ogromnie ciężką walizkę, z uśmiechem. Jak ładnie radzi sobie. Jedziemy razem na dworzec, zwyczajowa gorączka, kupić bilet, kupić kanapkę, znaleźć peron. Do pociągu jeszcze trochę czasu, stawiamy torby i jest parę chwil, ale nie wiadomo, co z nimi właściwie zrobić, bo na dobrą sprawę jej już tu przecież nie ma. Za pół godziny już tu nie będzie. Gadamy więc o jakichś takich codziennych normalnych rzeczach. Gwizd lokomotywy, kłęby ludzi przy drzwiach, my, z torbami i tą walizą. W pociągu pilnuję ich, żeby ona znalazła swoje miejsce w podróży przez Polskę. Wraca, mówi, że się udało. Że dziękuje. Że do zobaczenia. Wpadają mi w oczy jej czerwono-czarne włosy. I wysiadam. Wracam do siebie, z resztą jej rzeczy, na które zabrakło miejsca nawet w tej wielkiej walizie. Stoją teraz u mnie w pokoju, a w torbie mam jego książkę.
Nigdy nie lubiłam tłumów ale też nie przypuszczałam, że jak zwolnią się dwa miejsca, to będzie to aż tak zauważalne. No ale to w końcu 2/3, dwie trzecie mojego karrasu, dwie na trzy najważniejsze.
Bardzo się zrobiło smętnie, ale niestety tak czasem być musi. Idę w deszcz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz