poniedziałek, 12 maja 2014

stolica

Nie cierpię jej. Ani się tam dojechać nie da ani wrócić stamtąd przyzwoicie. I atmosfera jakaś taka.. nie moja. Zupełnie inaczej niż w ukochanym mym Wrocławiu, kiedy się staję innym, fajniejszym człowiekiem, kiedy tylko się tam zbliżam. Warszawa działa odwrotnie chyba. To chyba nie jest miasto dla pewnego typu ludzi.
Czas w pociągu minął nam na jedzeniu słodyczy, czytaniu Becketta (och, nie polecam, nie popięknił mnie on) i rozmowach o braku perspektyw (to chyba przez Becketta właśnie).
Nie wiem też, jak mam skategoryzować wycieczkę tunelami nieopodal Wawy Zachodniej. Tymi sławnymi złą sławą tunelami. To jakiś obłęd. I tam sobie normalnie ludzie chodzą, świat się toczy. Niby normalne, ale jakoś nieszczególnie mogę to sobie do końca w głowie poukładać.
W porównaniu z ostatnią eskapadą w Polskę, tym razem to była raczej klapa towarzyska. Od początku wiadome było, że to wyjazd wysokiego ryzyka, ale to nigdy nic miłego, kiedy się to weryfikuje. Tym bardziej łażenie po torowiskach o 1 w nocy czy granie w Magnetycznego Joe w poczekalni z bezdomnymi śpiącymi kilka stopni wyżej (bo Zachodni nocą zamknięty, a co) nie nosiło raczej znamion ciekawej przygody. Czekaliśmy, aż to się skończy i będziemy mogli się rozejść. Nie żebyśmy się po pyskach lali czy inscenizowali publiczne awantury, bo było nawet zabawnie i fajnie większą część czasu, ale jak się jest sobą nawzajem zmęczonymi odwieczną niejasnością zmierzającą do nieuchronnej erupcji, to takie wyjazdy nie polepszają sprawy. Tym bardziej, kiedy jedna strona jest zdenerwowana już na zapas, bo pół godziny przed wjazdem pociągu na poznański peron, na Młyńskiej rozgrywało się jej dalsze być albo nie być. Czy raczej jakoś-tam-być albo szybko-kombinować-jak-dalej-być.
Brzmi to wszystko mocno średnio i ja sama całą drogę tam i oczekiwanie na pierwsze dźwięki wyrzucałam sobie, że niepotrzebnie się w ogóle z domu ruszałam. Ale zaiste, było warto! O, niepotrzebnie wątpiłam, straciłabym, o ile bym straciła. W gruncie rzeczy nigdy nie sądziłam, że się w tym odnajdę. Sport ten późno zaczęłam uprawiać, bo mój pierwszy wyjazdowy koncert z prawdziwego zdarzenia zaliczyłam w wieku lat bodajże 17. No i w ogóle - ja naprawdę nie kocham tłumów. Nie lubię. Nie znoszę, kiedy ktoś narusza moją przestrzeń osobistą i mnie np. nieustannie trąca, dotyka czy cokolwiek. Ale muzyka, jeśli to moja muzyka, mi robi zupełnie odwrotnie. Muszę się wpakować gdzieś do środka i rozmyć się w tłumie. Lubię wtedy tę specyficzną woń wszystkich perfum, zapach włosów, to że oni wszyscy tam są, nawet że wpadają na mnie i ja na nich, o ile zasady są takie, że się wpada. Wczoraj mnie to uderzyło szczególnie, kiedy do sali weszłam. Progresja ogólnie raczej nie byłaby moim ulubionym klubem, ale salę mają świetną. A klimat jaki się tam utworzył, jak na filmach. Nieszczególnie dużo ludzi, bo mało kto ich zna, a już na pewno mało kto jeździ za nimi po Polsce. Więc my znamy ich, a oni znają nas, wiedzą, skąd jesteśmy i gdzie ostatnio się spotkaliśmy. I przyznaję, wątpiłam - ostatnie dwa albumy nie rzuciły mnie na kolana, ale na żywo brzmiało to nieziemsko. Nie umiałabym nawet recenzji popełnić, bo do tego trzeba się zdystansować, a trudno byłoby to zrobić. Grają niesamowicie, a cała ta tajemnicza otoczka i ukryta ideologia, której można się dopatrzyć w tytułach, ich wyglądzie czy grafikach - od okładek płyt do wystroju sceny włącznie sprawiają, że człowiek naprawdę nie wie, czy to się działo naprawdę, a oni czy byli realni, czy może to tylko sen był dziwny, genialny.
Ale nie było tylko wzniośle, nieziemsko i metafizycznie, było też bardzo zabawnie, ale to już po wszystkim, kiedy w klubie zostało nas niewielu, a ci co zostali biegali za nimi, żeby pogadać, uściskać się, zrobić fotę czy dostać parafkę. Ja sobie siedziałam i pilnowałam manatków, podczas gdy mój bilet krążył po sali i za sprawą mego towarzysza również zbierał parafki, kiedy sami zainteresowani przyszli do mnie i to oni chcieli pogadać ze mną i zrobić sobie foty, na użytek własny, własnymi telefonami. A wszystko za sprawą mojego stroju, w istocie osobliwego, dzieło wspólne Hiva i moje. Zaprosiliśmy ich do Poznania i doczekać się nie możemy. A poczekać nam przyjdzie, w najlepszym wypadku rok. Teraz już wątpliwości mieć jednak nie będę. Najlepsze i nie do przebicia ballady końca świata.

2 komentarze:

  1. Ja też jestem z Dolnego Śląska, ale po 30-stu latach można się do Wawy przyzwyczaić:) Nie to, żebym stała się lepszym człowiekiem, ale jak wracam od Jandy albo ze Współczesnego, albo z Powszechnego, to jakaś bogatsza jestem, zdecydowanie. Właściwie to powinnam spać na pieniądzach, jakby policzyć, ile razy już się wzbogaciłam..:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też? Nie, ja tylko lubię Dolny Śląsk, jestem z Wielkopolski.
    Choć zawsze wzbogacenie odwrotnie proporcjonalne do zawartości portfela, to dobrze jednak, że przeliczyć się tego nie da.

    OdpowiedzUsuń