Niektórzy pytają mnie czasem, co mi dają te moje niepraktyczne studia. Dają rzeczy, których wysłowić nie sposób, a do takich zalicza się ot choćby wczorajszy wykład, z założenia traktujący o wspólnocie. Zanim jednak przeszliśmy do Darwina i jego eugenicznych wizji, w ramach wstępu zaserwowano nam opowieść o tym, jak w latach 70. pasażerowie pewnego poznańskiego tramwaju, wybiegli wszyscy co do jednego, a powodem było to, że wsiadło troje młodych ludzi, z czego jedna dziewczyna miała zespół Downa. To szokujące, oczywiście. Ale jak chwilę później stwierdzono - do dziś ludzie reagują w ten sposób, gdy ktoś jest inny, gdy się boją czy brzydzą, choćby to było i tak nieuzasadnione. I nie chodzi już bynajmniej o zespół Downa.
Zanim jednak na warsztat wyłożono choroby genetyczne i ewolucjonizm ze swoimi jakże genialnymi założeniami i wspaniałymi pomysłami, przez 45 minut miała miejsce swoista spowiedź. Nie wiem jak inni, ale my słuchałyśmy z zapartym tchem, bynajmniej nie dlatego, że była to tak wspaniała i barwna opowieść. To raczej sytuacje i czasy, w których wiadomo było (a przynajmniej powinno być), co jest czarne, a co białe. Tylko co, jeśli kogoś przyparto to muru i nie stanął on po żadnej ze stron, choć serce miał przecież białe. To się zdarza każdego dnia, setki takich sytuacji. Znajdujemy się w takim a nie innym miejscu, czasie, otoczeniu. Jedziemy tramwajem z bandą nawalonych dresów, uśmiechamy się do nich, żeby nie zarobić w pysk, śmiejemy z ich głupich przyśpiewek, choć to przecież jest taka nieprawda. Ale teraz nie chodziło o to, że ktoś śmiał się z niesmacznych żartów, bo inni się śmiali. Chodziło o sytuację, w której udajemy, że czyjaś krew na rękach nam wcale nie przeszkadza. Choć jest to też przecież nasza krew, dosłownie i w przenośni. A teraz ze względu na zaistniałe okoliczności wspomnienia wypłynęły i odbijają się czkawką.
My, studenci, gówniarze, za miesiąc nasz wydział o nas zapomni. I nasza władza, ktoś, kto nami kieruje, kto decyduje o naszym być albo nie być na tej uczelni. I zamiast zwyczajnie realizować program, wykłady o historii wspólnot, nasz 'szef' mówi, że jesteśmy wspólnotą, wobec czego otwiera się przed nami najbardziej, jak tylko można, pokazuje się z najbardziej ludzkiej, wstydliwej strony, mówi o czymś, o czym chciałby przecież zapomnieć i najzwyczajniej w świecie bije się przed nami w pierś. Do tej pory nic jeszcze nie grzmotnęło mnie na tej uczeni do tego stopnia. Moje, nasze, niepraktyczne studia. Nie mówimy o liczbach ani o tym, jak zarabiać kasę, o niczym, co dałoby nam konkretne, namacalne narzędzia. Ale mamy prawdziwe uczucia i emocje, nieprzeliczalne na żadną forsę. I wykłady takie jak wczorajszy, podczas którego mogę mieć ściśnięte gardło, a po wszystkim podziękować za szczerość.
Co będzie jutro? Nie mam pojęcia. Wiem, że niedobrze się stanie, jeśli naprawdę coś będzie. Powinniśmy umieć przebaczać i uszanować to, że... No właśnie, właściwie że co? To nie jest w porządku i choć rozsądek i poczucie przyzwoitości mówi mi, że powinniśmy być cicho i ewentualnie co najwyżej odetchnąć z ulgą, to mam jednak nadzieję na głośny krzyk. Może i powinniśmy umieć przebaczać, w tym nasza potencjalna wielkość, ale w swoim gniewie mamy prawo być mali, nawet prymitywni. To nam się najzwyczajniej należy. Ta liczba mnoga jest może na wyrost, urodziłam się przecież w wolnej już Polsce i wiele rzeczy znam jedynie z przekazów, inne z kolei intuicyjnie przeczuwam, ale. W PRL-u wcale nie było śmiesznie, natapirowane fryzury, pogawędki w kolejkach czy łyżki na łańcuchach to tylko swojska, doskonale oswojona, może nawet nieco lubiana absurdalna otoczka, ale ten system był potworny i nieludzki, co moja rodzina odczuła bardzo dotkliwie, a to i tak nie był jeszcze szczyt możliwości. To pewnie prawda, że najgorsze, co możemy teraz zrobić to pluć na tę trumnę, ale nawet mnie samej zbiera się w ustach niechciana gorzka ślina. Pieką i swędzą nas stare rany, tak jak przed nadchodzącą burzą bolą połamane niegdyś kości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz