sobota, 8 lutego 2014

girl, you'll be a woman soon

Postanowiłyśmy z Noelle iść na zakupy. Byłyśmy nawet dość optymistycznie nastawione. Dzień był na to idealny, ciepło, słońce, myśmy się nie widziały od prawie 2 tygodni, doczekać więc się nie mogłyśmy. Och, głupie my, głupie doszczętnie. To był koszmar nad koszmary. Ale po kolei. Noelle potrzebowała kurtkę. Albo płaszcz. Ja ewentualnie jakieś spodnie. Obie te rzeczy są trudne do upolowania w lumpeksach, niestety. Więc na początek - Stary Browar. Dostaję hyzia w takich wielkich galeriach, doprawdy. Te manekiny wszystkie, bez twarzy, jakoś choro powyginane. Te wnętrza, białe, puste, postpostpostmodernistyczne. Ekspedientki jak roboty. I te ciuchy wszystkie, jakże drogie, a jakże obrzydliwe! Uciekłyśmy więc czym prędzej i już wiedziałyśmy, że łatwo nie będzie. I nie było. Łaziłyśmy w te i nazad, bo Noelle nie wiedziała, który chce płaszcz - kolorowy, ciepły i za duży czy dopasowany, szary i cienki. Ostatecznie padło na ten drugi. Pozornie dodało jej to elegancji i dorosłości, ale do tego wątku jeszcze wrócę. Ja z kolei miałam problem znacznie większy. Na świecie bowiem nie ma normalnych spodni. Poszłam do przymierzalni z kilkoma egzemplarzami - jedne miały takie ciapki, jakby były spodniami budowlańca, inne z kolei miały dziwny kolor, jakby były z glonów zrobione. I znaczna większość cechowała się wyjątkowo zdziwaczałym krojem. U dołu ledwo dało się je przecisnąć, u góry natomiast dałoby się wpakować jeszcze jeden tyłek. W rezultacie w każdych wyglądałam jak Jared Leto, co po pewnym czasie przestało być jednak zabawne. Nieprzekonane wcale dokonałyśmy jednak zakupu, by czym prędzej udać się do Pyra Baru na frytasy i zupę, codziennie inną, zawsze wegetariańską. A później miałyśmy nawet jakieś tam doznania estetyczne, bowiem Deptak zabrzmiał dziś głośno, pierwszy raz w tym roku. Facet zbierał na życie z pasją. I z pasją grał. Grał świetnie, głos miał genialny. I na ławce (na którą się zresztą dosiadłyśmy) posiadał własny chórek, a z czasem i zespół taneczny (dwóch gości, wyglądających jak kompletne lumpy, popijających wódkę z gwinta i zielony Tarczyn).
Wstęp więc nie zapowiadał takiego przebiegu zdarzeń, o ile oczywiście ktoś nas nie zna. Ot, przyjaciółki spotykają się na zakupy i ploteczki. Taaaak. Tylko że zakupy to męka nad mękami i chcemy je czym prędzej skończyć, by wpieprzać frytki paluchami, z jednego talerza i wraz z zaprawionymi lumpami wzruszać się przy Wish you were here. A teraz wróciłam do domu, umyłam włosy szamponem o zapachu gumy balonowej, a siebie gąbką z wizerunkiem Arielki. Och, jakeśmy dorosłe! Przynajmniej w tej powierzchniowej warstwie.
A gdyby ktoś (kto zna mnie i wie o moich kontaktach i rzeczywistych i - w tym przypadku - wirtualnych), widział, w czymże ja udaję się na spoczynek, to by uznał z pewnością, że nie ma dla mnie nadziei.
No i fajnie. Bardzo udany dzień. Od spotkania przed Browarem do rzeczonej 'piżamy'. Taki w moim stylu.

2 komentarze:

  1. eee...
    byłam tam tego dnia i słyszałam tego kolesia.
    to by było okrutne, gdybyśmy wpadły na siebie w tłumie i się nie poznały...!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przypadek? ;>
      Byłoby. Ale szanse niewielkie. Gdybyś tam stała dłużej, poznałabym Cię na 100%, zwłaszcza z mojego wspaniałego punktu widokowego.
      Ale żeby nawet Floydzi? Och!

      Usuń