To będzie długa i smutna historia, uprzedzam.
Wczoraj jechałam do knajpy, bo Strzyga miała urodziny i chciała, byśmy przyszły. Na miejscu siedziałam w nastroju specyficznym i bezskutecznie próbowałam się zalać, żeby się tego nastroju pozbyć. Z pomocą przyszła mi przyjazna dusza i w końcu prawie się udało. Tylko głowa i tak trzeźwa została. A duszę tę potem opieprzyłam. Bez powodu, oczywiście. Zawinił tylko tym, że był miły i chciał dobrze. Przecież wiadomo, do mnie tak nie wolno, do mnie trzeba z kpiną i szyderą, z gardą, to wtedy się po ryju nie dostanie. Tak mam i nic nie poradzę na to.
Mam małe jednakże usprawiedliwienie. Przykrość w drodze do knajpy spotkała mnie tak ogromna, że nic dziwnego, że to się tak później potoczyło. Ta garda i u mnie, coooo za ściema.
Tak czy inaczej - wsiadam sobie do tramwaju, po chwili ktoś siada przede mną i gada coś do mnie. Ściągam słuchawki.
- A ja nie mam dziś dziesiątek akurat, no! - i mi papcia pokazuje.
- Ja też niedługo nie będę mieć.
- A dlaczego?
- No zobacz - i ładuję sobie palca w dziurę w bucie i obracam w tę i nazad. Bo te dziesiątki to glany, o to mu szło. A kimże był mój interlokutor? Facet po 40stce, zarośnięty, życiem zniszczony, bez przednich jedynek. Wstawiony, a jakże. Głos z piaskiem, ale piękny. Oczy trzeźwe, chmurne, smutne. Piękne także. Na pierwszy rzut oka degenerat, na drugi pełen pozornych sprzeczności jurodiwy. Polubiam go od razu. Rozmawia śpiewnie ze mną i z całym tramwajem. Tzn. mówi do. Bo rozmawia tylko ze mną, reszta klienteli zniesmaczona.
- Byłem u sąsiadki, złożyć jej życzenia z okazji tych, no, mandarynek, nie, to się ubrałem jakoś jak człowiek. Zresztą, co ja pieprzę, i tak nie wyglądam jak człowiek.
- A jak kto?
- Jak żul.
- Bzdura.
- Ta?! A to niby dlaczego?
- Kontaktujesz, nie majaczysz, nie śmierdzisz, mówisz z sensem, jesteś czysty, daleko ci do żula.
- Właśnie już nie daleko - odpowiada mi z ironicznym uśmiechem. - Wiesz, mam córkę w twoim wieku pewnie. Piękna jest. I moja eks małżonka też piękna była. Zresztą moja mama też jest piękna.
- Nooo, to pogratulować - mówię, uderzona dziwnym kontrastem powstałym przez to, jak nazwał swoją rodzicielkę.
- O zobacz, podoba mi się ta dziewczyna - pokazuje na jakąś pannę, co właśnie wsiadła. - Jest wysoka, ma ładne włosy i fajną ramoneskę.
- Jest ładna. Powiedz jej to.
- Zaraz jej powiem. Ale zobacz, nie ma glanów tylko jakieś dziwne buty nowoczesne. I ta torebka, nieeee.. Jednak chyba nie. No co? Ja zwracam uwagę na takie rzeczy, tak już mam.
- No właśnie. Choćby dlatego nie jesteś żulem.
- E tam. Wiesz, ja w glanach to od małego chodzę.
- Urodziłeś się już w nich, co?
- No, prawie. To ważne jest. Wyraża coś ważnego. To nie chodzi tylko o muzykę. Zresztą, chyba nie muszę ci tego tłumaczyć.
- Nie musisz.
- No właśnie. Dobrze się z tobą rozmawia. Ale wiesz co? Nie robią już porządnych glanów.
- Wiem. Wszystko takie teraz jest. Takie czasy.
- Nie pasuje ci? Wy to przecież teraz się cieszycie, mówicie polszczyznoangielszczyzną, kupujecie se co chcecie, w czym problem?
- Błagam, dałabym się pokroić za to, żeby żyć choćby parę dekad wcześniej.
- No proszę - dziwi się, po czym wyjmuje ćwiartkę i drze się - zdrowie pięknych pań! - Pociąga solidny łyk, tramwaj zgorszony. - A propos, idę do tej dziewczyny. Poszedł do niej, siedzę, czekam. Wrócił.
- Co jej powiedziałeś?
- Niewiele, nie ma o czym z nią gadać. Mówię jej 'masz świetną kurtkę. Ale te papcie to nie pasują'. Patrzy na mnie jak na kosmitę i mówi, że pasują. To jej mówię 'no nie pasują, mi nie pasują'. Mniejsza z nią. Zero autentyczności. Zresztą, i tak by ze mną nie wytrzymała, ani ta, ani żadna. Nikt nie wytrzyma takiego ciśnienia.. - mówi jakoś smutno.
Patrzę na niego i zaczyna mi się wydawać, że skądś go znam. Jedziemy już razem z kwadrans, parę razy musiałam się naprawdę szczerze uśmiać, polubiam go coraz bardziej. Na kolejnym przystanku wsiada kobieta z facetem i z wózkiem. Mój nowy znajomy zrywa się zamaszyście i drze się - Proszę proszę, ca va, ca va, voila! Siadajcie, proszę! Co jak co, ale ja zawsze do wszystkich z szacunkiem. W przeciwieństwie.
Oni siadają, ja wstaję, bo zaraz wysiadam. On do mnie - I wszystkiego najlepszego z okazji walentynek.
- Dzięki. To było wczoraj. Dziś jest dzień singla.
- Co?!
- Ano to. Dzisiaj mamy dzień wszystkiego. Zresztą, od dawna tak jest, Stachura już pisał o tym.
- Hah, nie rozjebią nas kruki, co? I poezji wściekłe kły. Bzdura, cholera - powiedział z mieszanką smutku i szyderstwa.
- Pewnie i bzdura. Jego rozjebały.
Wysiadam, on ze mną. Chcę iść skrótem przez taką małą ciemną uliczkę, żeby dojść na inny tramwaj. Pyta mnie, czy ma mnie odprowadzić i czy nie będę uciekać. Mówię, że nie będę i że będzie super. Idziemy więc. Zanim jeszcze w tę uliczkę skręciliśmy na światłach stanął samochód TVP1. On podbiegł, zastukał w szybę, wetknął do środka łepetynę i ryczy - telewizjaaaaaaa, teeeeelewizjaaaa!
Coś tam jeszcze gadał, pożegnał się i przybiegł do mnie. Stałam i czekałam, a co. Idziemy, mija nas trochę ludzi. On cały czas opowiada mi śpiewnie, głośno i z rozmachem, patrzą na nas dziwnie, przyklejają łatki.
- Ja pierdolę! Czy ten chodnik naprawdę jest tak szeroki! Przesuńcie się trochę, kurwa! Musimy wam schodzić z drogi i iść po kałużach, nie? Przesunąć się, cholera, mówię! Ja tu idę z kobietą! Jak ja chamstwa, kurestwa nienawidzę, tfu! - woła. Ludzie się przesuwają.
- Wiesz, ostatnio była u mnie siostra, ona ma taką małą córeczkę i ten dzieciak się mnie boi. Moja mama mówi 'zgól tę brodę. Bo Maria przyjdzie.' Marija, tak na nią mówi, hah, z hiszpańska. Dałem jej jakiś stary telefon i się bawiła, halo halo mówiła i podobało jej się. Najlepszy wujek byłem. Potem jak już szła, to mi machała. Taką rączką malutką.
Już mi się w środku zbiera wszystko, co możliwe. Patrzę na niego z niedowierzaniem.
- No co?! Jeeezu. Tylko mi się nie zacznij tu teraz rozpływać nad dziećmi, dobra?
- Ja?! Ty się rozpływałeś przed chwilą. Zresztą nie o to chodzi.
- A o co?
- Nieważne.
Idziemy dalej i jestem już prawie pewna, że się wcześniej spotkaliśmy. Mogę mu zadać tylko jedno pytanie, ażeby się upewnić, ale to pytanie byłoby ciosem między oczy, więc tego nie robię licząc na to, że sytuacja sama się rozwiąże.
- O, polibuda. Studiowałem tu nawet semestr. Ale banda pedałów - mówi, po czym zatrzymuje się, rękę przykłada do piersi - Nie, nie. Przepraszam. Po prostu to nie dla mnie. Zresztą, co niby jest dla mnie.. Myślisz, że gość, który nie nadaje się do niczego, kocha sztukę, poezję, zaczytuje się w Stachurze, myślisz, że taki gość może zostać żołnierzem? - pyta mnie, nie oczekując oczywiście odpowiedzi. A ja już jestem pewna i już pytać nie muszę.
- Czarna krowa w kropki bordo.
- Jadła trawę kręcąc mordą.
- Właśnie. Tylko że ta krowa ma teraz krew na rękach - mówi, a mnie aż dreszcz przeszywa. Dreszcz i jego spojrzenie, straszliwe - Bordowe kropki, bordowe berety, krew bordowa.
- Spotkałam cię już kiedyś.
- ?
- No tak. Na Starołęce, przed dwoma laty, wieczorem. Przyszedłeś do mnie, bo miałam kapelusz. I chciałeś, żebym ci schowała pieniądze, bo byłeś tak nawalony, że nie mogłeś sobie dać z tym rady.
- Ja od lat jestem ciągle nawalony.
- No właśnie. Wtedy też byłeś i o tym opowiadałeś. Byłeś w bałkańskim kotle.
- Niesamowite. Ja tego nie pamiętam.
- Nie wątpię.
- Kocioł, tak. Zabijałem ludzi. Po co więc mam nie być żulem teraz. Po co w ogóle.. - Patrzy gdzieś w dal, smutny jak jasna cholera, mnie w środku skręca. Jak bardzo nie może dać sobie rady z tym, że pije codziennie, że dręczy go to do tego stopnia, że mówi o tym po raz kolejny przypadkowo spotkanej właściwie osobie. Jak potworna musiała to być wojna, o której się u nas w ogóle nie mówi.
- Jak słyszę jak ta wiara z Iraku czy Afganistanu gadają, jak strasznie, jak to oni tam walczą, 'ja za ojczyznę. a to ja też!'... - szydzi.
- Znam dwóch gości, którzy też tam wtedy byli. Oboje radzą sobie... no, z trudem. Więc wierzę ci.
Zerka na pacyfę na mojej torbie. Myślę sobie o tych biednych, udręczonych Bałkanach. I o nich, którzy tam walczyli. Może się nawet znają. Dziwne to takie, wszyscy trzej w Poznaniu, choć nie z Poznania, na wszystkich trafiam i wszyscy z tej samej jednostki, po tej samej stronie, w obronie Bośni, w słusznej sprawie, ale jednak wojna i to potworna, a oni nie pozbierali się choć minęło 20 lat. Jeden maluje obrazy i gra na skrzypcach, łaknie ludzi, ale nie pozwala im się do siebie zbliżyć, rodzina się rozpadła. Drugi próbował się zabić, ma za sobą pobyt na oddziale i wygraną walkę z uzależnieniem, wiecznie młody i wrażliwy na świat. I także z rozbitą rodziną na koncie, choć wspaniałym jest ojcem. I on, komandos esteta. Jest mi tak kurewsko przykro, świat mnie boli, ale boli i jego los. Przed dwoma laty lepiej wyglądał i w lepszym był stanie. Cholernie chcę mu pomóc, ale gówno mogę zrobić przecież, rewolucje zawsze pożerają swoje dzieci.
- Nieważne. Masz coś do jarania?
- Tylko zapalniczkę.
- Hah, no to czekaj.
Podchodzi do grupki młodzieży, znów cały w skowronkach, śmieje się, dowcipkuje, pyta o szluga, mówi, że ja mu nie pozwalam nosić fajek. Jeszcze dla ciebie rzucę palenie! - krzyczy. Ale mi nie jest do śmiechu. Jemu chyba też przestaje. - Nawet nie mogę się do ciebie uśmiechnąć. Nie mam jedynek.
- Widziałam. Trudno. Ja się uśmiałam dzięki tobie, więc chyba jest w porządku. O, oto i mój tramwaj.
- Masz dokąd jechać?
- Mam. Ustawiona jestem. Ale jeśli zbłądzisz, to możesz zajrzeć do knajpy później.
- Nie, to by była katastrofa, wiesz przecież.
- No tak, wiem.
- No, ale odprowadziłem ładną dziewczynę na tramwaj. Dzięki.
- Ja dziękuję.
- Trzymaj się - mówi i ściska mnie na do widzenia.
- I ty się trzymaj. Do następnego!
Wsiadam. On stoi i jeszcze za mną patrzy. Robię znak wiktorii, on się uśmiecha i znów rękę do piersi przykłada. Kłania się, tramwaj odjeżdża.
Jakże więc miałam nie upić się na smutno przy tak rozpoczętym wieczorze?
Dziś odgrzebałam opis naszego poprzedniego spotkania. Oto jak było:
Stałam
później na Starołęce, sama na przystanku. Mgła była i zimno i hałas straszliwy,
bo pod ABC ustawiło się chyba milion pijanych i rozwrzeszczanych ludzi. Byłam
święcie przekonana, że zaraz jakaś burda będzie. Ale nie.
Nagle przede mną wyrósł jakiś gość i mówi niech mi to pani zrobi
porządnie bo nie mogę sobie rady z tym dać. I podaje mi plik banknotów,
każdy wymiętolony do oporu. Więc biorę te pieniądze i mu układam. Patrzę tak na
niego, miał ze 40 lat (choć może mniej, tylko życiem zniszczony), wstawiony był
dość porządnie, nie miał górnych jedynek, nie wyglądał na jakiś element, na
kloszarda, nic z tych rzeczy, ale też nie na porządnego obywatela. I na swój
sposób był dość przystojny.
Wyjął portfel, włożyłam te pieniądze, schował do kieszeni, zapięłam mu
zamek. I mówi coś pani opowiem. To już wiedziałam, że będzie historia.
Ludzie na mnie patrzyli zgorszeni, bo facet opowiadał z rozmachem, jak to
pijany, a ja przecież gadam z takim.. kurde, menelem, cholera. I mówi wie
pani co.. jak byłem młody to.. to chciałem.. ech.. czego ja w ogóle chciałem?
chciałem zawojować świat! myślałem, że jak skończę [tu jakieś literki,
nazwa szkoły, którą potem rozwinął i która okazała się jakąś szkołą
artystyczną, asp, coś w tym stylu] to już będzie dobrze. ale potem poszedłem
do wojska. i chciałem być komandosem. na przysięgę przyjechała moja mama i
powiedziała że tak pięknie wyglądam w mundurze.. i ciocia kasia też
przyjechała. a potem byłem na wojnie 1991-93 [spytałam czy w kotle,
potwierdził]. a teraz.. [wyjął papierosa po czym - to przystanek, tu
się nie pali, najmocniej panią przepraszam]. wie pani, co, od razu panią
polubiłem, powiem czemu [tu przyszedł jakiś jego znajomy coś bełkocząc, na
co ja mówię, że iść już muszę, bo mój autobus odjeżdża. miałam ochotę na szyję
mu się rzucić, ale tylko go poklepałam po ramieniu i powiedziałam 'trzymajcie
się chłopaki'] ach, 'trzymajcie się chłopaki' powiedziała. jestem wciąż
przecież chłopakiem.. ech, dobranoc pani
Chryste, jakie to było smutne. To wcale tak nie brzmi teraz, ale gdyby
można tu było pokazać go, że nadal jest przystojny, choć w łachmanach, oczy
jego, takie smutne i jakieś bezradne, ale zawzięte, jak patrzył w tył głowy
kiedy sobie przywoływał wspomnienia tamtej przysięgi wojskowej, jak się
uśmiechał ironicznie, kiedy mówił, że chciał świat zawojować, jak patrzył z
uznaniem na mój kapelusz, bo wciąż z niego taki esteta, życiowy artysta, jaki
był kulturalny i uprzejmy w tak nieśmiały sposób i jak się ucieszył, że go tak
ciepło pożegnałam. Ach, jakie to było smutne. Ptak niebieski, komandos z
pędzlem. Z butelką.
Dobrze, żeśmy się tym razem uściskali. I nie wiem, czy wolałabym go już nie spotkać czy jednak spotkać mimo tego, że raczej lepiej z nim nie będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz