Postanowiłam się położyć wczoraj, koło północy. Spać do 2 z hakiem nie mogłam i tak, dreszcze mi po całym przebiegały ciele i nie wiem właściwie czy to z zimna, czy z emocji. A i głowa spać mi nie dała. Muszę przecież w końcu wymyślić, co zrobić, żeby to wszystko miało ręce i nogi. Życie. Moje, ale też w ogóle.
Po takim wieczorze i takiej nocce jasnym jest, że ranek nie będzie taki, jak się pierwotnie zakładało. Oczywiście, wstałam po 5, wyszłam z psem, wsiadłam do autobusu, do tramwaju, wysiadłam nawet tam, gdzie powinnam. Po czym wsiadłam w inny tramwaj lądując tym samym na uczelni. Z Noelle, jak za starych dobrych czasów. Na wykładzie mojego promotora, gdzie akurat mogłam znów posłuchać o tej filozofii od narodzin ku śmierci. A potem iść do ciepłego mieszkania. Na to ciepło się wiele składało czynników i wcale nie temperatura ani wielki żółty kubek kawy są tu kluczowe. Lubię tam być, bo jestem często i czuję się jak u siebie. Jest dużo zwierząt, takich do tulenia i trzymania na kolanach. Mogę tam iść, kiedy nie chcę być gdzie indziej. I zawsze wszystko wydaje się trochę bardziej sensowne, kiedy się widzi, że radochę sprawiać może głupie kulanie piłki, a małe ciepłe łapki ciągną za poły swetra, żeby się bawić. A potem się zamykają wielkie niebieskie oczy i trzeba być cicho i lubi się być cicho. Bo można gadać i można rozmawiać. Dla odmiany dziś zajęłyśmy się tym drugim. Wyszło nam zupełnie niechcący, od tej humanistyki hołubionej i nieszczęsnej zarazem. Potem spojrzałyśmy na życia własne, później przybrałyśmy perspektywę nieco szerszą i zastanawiałyśmy się przez długie godziny, jak to wszystko pogodzić i co zrobić, żeby było dobrze. Żeby małe rzeczy radowały nie tylko, kiedy się je opisuje (bo wtedy raduje ich opis, nie one) i żeby nie budować szczęścia na ułudzie. Żeby trawa była zielona tak samo z kimś jak i w pojedynkę. Ale żeby pamiętać o tym, że potrzebne jest tło, którego w żadnym jednak wypadku nie wolno traktować instrumentalnie. Do tego Heidegger, do tego Camus i na dokładkę ktoś, komu chciałabym pomóc naprawdę. W odróżnieniu od: naprawdę pomóc. Jak zwykle doskonale nam poszło rozważanie tego wszystkiego i jak zwykle zbrakło jakiejś sensownej, konkretnej konkluzji. Zostały tylko intuicje, które koniecznie wymagają jakiegoś fundamentu, bo to musi być logiczne, musi mieć sens, nie może być doraźne, bo nie tylko o nas przecież chodzi.
Wracałam do domu później, niż planowałam. Zziębnięta, skołowana, zirytowana jakże przecież znaczącym wydarzeniem, jakim jest zwiewający sprzed nosa tramwaj. Ale, że kupiłam nowy zeszyt... Caluśką drogę i w tramwaju, i w autobusie, jeszcze po ciemku, zanim ruszył, pisałam zgrabiałą dłonią wszystkie te nasze refleksje w nadziei na jakieś olśnienie. Pisałam jak wariat. Całe 11 stron.
A coś na kształt olśnienia przyszło z najmniej spodziewanej strony.
Jest u mnie na osiedlu taka kobieta, na pewno po 30stce, ale nie wiem, jak bardzo. Zawsze wydawała mi się po 30stce i przez wszystkie te lata, kiedy ją widuję, w ogóle się nie zmienia. Nosi niebieskie obcisłe jeansy i eleganckie buty. Ma brązowe do ramion włosy i grzywkę. Na twarzy zawsze półuśmiech. Bardzo ciepły głos. Przyciemnione okulary i białą laskę w ręku. Zazwyczaj kiedy ją widuję, to idziemy razem do autobusu, po drodze ona mi opowiada o swoim świecie (codziennie jeździ do pracy, jest masażystką), choć nie ma pojęcia kim jestem i nie wiem nawet, czy mnie rozpoznaje przy każdej takiej parominutowej przechadzce. Zresztą, widuję ją bardzo rzadko. Dziś wysiadała z tego samego tramwaju, ja drzwiami tylnymi, ona z przodu. Zeszła po stopniach na dół, przystanęła i ręką po omacku zaczęła czegoś szukać. Myślałam, że chce kogoś zaczepić, żeby ją zaprowadził na autobus, co byłoby jednak dziwne, bo choć zawsze się cieszy, kiedy ucina sobie z kimś taką pogawędkę, to jednak nigdy nie wychodzi z inicjatywą, tylko idzie sobie powoli sama. Po chwili po stopniach zszedł mężczyzna, chwycili się pod ręce i gawędząc wesoło poszli razem na autobus. I on miał białą laskę. Dreptałam wolno za nimi jakoś dziwnie uszczęśliwiona tym widokiem, na tyle że pierwszy raz od niepamiętnych czasów uroniłam parę łez. Nie dość, że na ulicy, to jeszcze z radości i to w dodatku nie własnej. Ale jednak i własnej. Oni nieświadomie przywrócili mi wiarę w głębszy sens wszystkiego i okazali się dowodem na to, że nie ma nic niemożliwego i skoro oni potrafią po prostu żyć, to najzwyczajniej w świecie musi się tak dać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz