niedziela, 26 stycznia 2014

Lubię styczeń. To taki dziwny czas. I to ostatni taki styczeń. Pada mi na głowę od nauki, której jeszcze na dobrą sprawę nie zaczęłam. Na głowę w nieładzie, wewnętrznym, ale i zewnętrznym. Siedzi się przez większą część dnia, zwłaszcza wolnego, w swoistym bezczasie, w swojej głowie, kontempluje się teraźniejszość, zestawia ze wspomnieniami, konfrontuje z alternatywnymi wizjami rzeczywistości. Wszystko popijając kawą z cynamonem i zagryzając, a jakże, czekoladą. Do porzygu.

Słucham sobie New Model Army, choć w zasadzie przecież przez ostatnie 2 godziny słuchałam czegoś, co mnie naprawdę autentycznie zachwyciło, zaczarowało, może i na kolana rzuciło. Jak dawno, dawno tak nie było! Trudne jest jednak i niepotrzebne sztuczne przedłużanie życia takim zachwytom. Można kupić płytę, można czekać na kolejny jakiś koncert, a te chwile oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Teraz NMA, bo sobie myślę o Beksińskim, między innymi. Oglądam "Dziennik zapowiedzianej śmierci". I z jednej strony naprawdę współczuję i boleję, bo to potworne być tykającą bombą. Z drugiej strony niepokoję się, bo tyle analogii do losów znajomych. Niekoniecznie muszących się kończyć w taki sposób, oby nie, ale nie to jest kluczowe. Ja nie wiem, dlaczego. To chyba ten defekt, (nie)zdefiniowany przez Lil.


Tak mi pięknie smutno smutkiem nie moim. A niemożność tego smutku utulenia tym bardziej go potęguje i upiększa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz