sobota, 25 stycznia 2014

anyway the wind blows

Czas tak gna. Pamiętam dokładnie poranek sprzed 5 lat. Właściwie w nocy się już nie spało. Rano było odrętwiałe telefonowanie do wszystkich, na które nie miałam ochoty. Bo w ogóle na nic nie miałam. To było takie dziwne, takie wyzute ze wszystkiego, że aż trudno to opisać. Myśli się, że powinny być jakieś emocje, ból, żal, rozpacz, poczucie straty bezpowrotnej. A tu nic. Może inaczej jest w przypadku, gdy człowiek się tego spodziewa. Pamiętam tylko te pierwsze dni stycznia, pamiętam legendarny już makowiec wręczony nam przez obcego człowieka, kiedy byłyśmy na wagarach w szpitalu, pamiętam jaki film oglądałam w tę noc i że potem słuchałam Queenu, gawędząc sobie z Hivem i Królewną. I że mrozy były takie jak teraz.
Potem pamiętam tylko kamyki, w których ryłam glanem stojąc przed kościołem. I że jedliśmy później zupę fasolową. I to naprawdę było 5 lat temu, równo dziś. A ja gdybym nie spojrzała w kalendarz i nie zobaczyła tej daty, która wydała mi się jakaś nie do końca zwykła, to bym w ogóle nie pamiętała. Nie wiem, czy to okropne z mojej strony czy naturalne. W zasadzie często o tym myślę, o tym domu, w którym nie potrzebne były zegarki i kalendarze, a na śniadanie jadło się lody, dzikim ogrodzie, mnóstwie zwierząt i totalnej wolności. Arkadia i piekło mojego dzieciństwa. No i o nim oczywiście myślę też. W sumie, nawet trochę tęsknię. Wszystko wydaje się tak żywe. Więc to chyba dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz