I dowiaduję się, że ta chemia nie jest potrzebna. A tak się przeraziłyśmy niecały miesiąc temu. Spokojnie można to nazwać cudem i nie będzie w tym ani grama przesady. No bo kurde, nie do wiary! Tylko od wiary chyba.
A u mnie spadek. Znów. 5 miesięcy to całkiem długo bądź co bądź, zdążyłam się już przyzwyczaić, do dobrego się szybko przyzwyczajamy. Tak się zastanawiam, które okresy są snem - te dobre czy te gorsze. I czy to w ogóle jest mój sen. W zasadzie nie wydaje mi się, choć jestem weń wplątana, a sen jest realistyczny, odczuwam to wszystko prawdziwie. To może trwać krótko, mam taką nadzieję, ale na wszelki wypadek muszę się odzwyczaić i przyzwyczaić do tego, co jest teraz. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, żeby nie schamieć doszczętnie. Naturalna reakcja. Nagle wszystko staje się obojętne lub w najlepszym razie irytujące. Problemy innych śmieszne, a w środku gorzko. Budzi się kompletnie nonsensowny męczennik i kusi, by się potarzać trochę w tym błocie, mówić 'nic mnie poza tym nie interesuje, nigdzie nie idę, nic ponad konieczność nie zrobię i generalnie mam wszystko w dupie, bo mi jest teraz źle i będę to celebrować'.
Wokół mnie jest kilka trudnych do zdiagnozowania przypadków, kiedy trudno mi stwierdzić, czy to uszkodzona psychika czy autentyczne fizyczne cierpienie (opcjonalnie chamstwo i wyrachowanie, bo i tacy się znajdą). Ja niby wiem, że to wszystko ma nawet jakiś sens, ale trochę od tego w pewnym momencie mdli.
Trzeba być w miarę stabilnym i nie zcyniczyć do reszty. Nie mieć zbyt wiele czasu, nie zamykać się w domu, napisać do wośpowego sztabu, oddać mikołajkową krew i być możliwie produktywnym. I trochę poczekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz