piątek, 8 listopada 2013

moc filozofii

Dobra, przyznaję się. Listopad mnie zwyciężył, w każdej materii. Przynajmniej jak na razie. Zmiażdżył. Jeszcze dziś rano było bardzo ciężko. Postanowiłam więc spać 11 godzin, przez co było jeszcze ciężej. Potem wydrukowałam urodzoną w bólach część mojej magisterki i pojechałam zobaczyć się z moim promotorem. Gawędziliśmy sobie 1,5 godziny. Oprócz tego, że bardzo cieszył się, że mam taki właśnie temat, w ogóle nie wgłębialiśmy się w pracę. Rozmawialiśmy sobie jak człowiek z człowiekiem, opowiedziałam mu o mojej ciężkiej kurwicy, o dziwo mnie zrozumiał. On mi opowiedział o swoich bólach. Rzucaliśmy absurdalnie czarnośmiesznymi tekstami i zastanawialiśmy się wspólnie jak nie zwariować. A na koniec dywagacje o.. nadziei, znów. Ależ było fajnie. Dawno mi się nie udało tak normalnie, po ludzku, twarzą w twarz sensownie z kimś porozmawiać. Odnotowałam więc tendencję wzrostową. Poprawiło mi się jeszcze bardziej, jak wlazłam do księgarni. I wylazłam, z łupami. A potem wpadłam do sklepu na kawę i też było fajnie, choć wciąż sennie i ciężko.
Tak naprawdę obudziło mnie dopiero to. I perspektywa siedzenia sobie z pędzlem przy liście. Nie jest źle. O tym też rozmawialiśmy. Przyjemność = brak przykrości. A że trudne do zastosowania w praktyce... I tak nie jest źle. Piątek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz