wtorek, 12 listopada 2013

książki, książki, biblioteki.

To dobry nałóg przecież. Bywa brzemienny w skutkach, ale jest zdecydowanie dobry. Zamierzam się staczać weń bardziej i bardziej. Aktualnie czytam Dziennik Anne Frank i obawiam się, że nieprędko się po tym pozbieram. Uradowało mnie za to dziś, że w autobusie usiadł koło mnie chłopczyk, na oko z 11 lat, i czytał Opowieści z Narni. I tak sobie wspólnie jechaliśmy i czytaliśmy.
A temat książkowy z bardzo prostego powodu - byłam w bibliotece. Katastrofa, absolutna katastrofa, ale nim opowiem o przygodach moich (i nie tylko) w poznańskich bibliotekach, wypadałoby nieco powspominać i oczywiście pomarudzić.
W Poznaniu jest biblioteka uniwersytecka i biblioteka Raczyńskich. Obie placówki mają filie główne i poboczne. W uniwersyteckiej nie ogarniam ani dużej, ani małych, w Raczyńskich właściwie też już nie. A przecież czułam się tam jak w domu. Ale wtedy największa filia mieściła się przy św. Marcinie w takiej starej kamienicy. I była stara, miała drewniane skrzypiące schody, skrzypiące podłogi, stoliki i automat z czekoladą. Można tam było posiedzieć nawet jak się nie przychodziło po książkę. Tylko tak po prostu, na kawę. Ach, ileśmy tam spędziły czasu! No ale kamienica sprzedana i filia przeniesiona. Teraz jest nowa. Nawet raz byłam. I nawet nie jest aż tak przebrzydle nowocześnie i amerykańsko jak myślałam. Na dole jest kawiarnia, co ma kolorowe stoliki i w donicach rosną wielkie rośliny. Ale i tak wolałam tamtą. No i w tej nigdy jeszcze nie byłyśmy na herbie.
W dwóch filiach natomiast narobiłyśmy sobie wstydu aż miło. Za pierwszym razem to nie była tak do końca nasza wina. Nasz wspólny znajomy pochwalił się, że ma dziewczynę, która pracuje w takiej a takiej filii. A że potrzebowałyśmy stamtąd książki, to uznałyśmy, że zobaczymy, jak wygląda Tadzia dziewczyna, taką ją zachwala i w ogóle. Otwieramy więc drzwi, wchodzimy, a tam... około 50letnia kobieta z wąsem. Z naprawdęperfidnymwąsem. Umarłyśmy. Noelle jako tako nad sobą panowała, ja w ogóle. Nie oto chodziło, że ta pani miała wąsa, ale o to, że wlazłyśmy tam przekonane, że ujrzymy lubą Tadzia. A tu takie zjawisko. Oczywiście później pojawiła się i ona, ale cośmy się zakwasów na brzuchu nabawiły, to już nikt nam nie zdjął. Swoją drogą to ciekawe. No bo po co jej ten wąs? Ma koka, spódnicę, nie jest męska. Więc o co chodzi? Wczoraj doszłyśmy do wniosku, że może ona robi performens. To obecnie dobre wytłumaczenie na wszystko.
Hańba #2, którą się okryłyśmy, zdarzyła się niedawno. Jest to bolesne szczególnie dlatego, że świadkiem naszego upokorzenia nie była pani z wąsem, a zupełnie kto inny. Tak to jest, kiedy się przez 4 lata studiowania nie zagląda do uniwersyteckich bibliotek i się potem nie wie, jak wszystko tam działa. Na rozgrzewkę zjadłyśmy zapiekanki z ogromną ilością sosu czosnkowego. Pyszne i śmierdzące niemożebnie. I poszłyśmy. Noelle ubrana w kolorowe łachmany z ubrudzonymi od sosu spodniami, ja w rozmemłanym płaszczu i kapeluszu z, jak się potem okazało, odgiętym kretyńsko rondem. Wchodzimy, podchodzimy do lady, a za ladą bibliotekarz. Młody bibliotekarz. O wyrazie twarzy ironiczno-sympatycznym. Odziany w czerń. Czyli tak cudownie, że gorzej już być nie mogło. Nie dość, żeśmy zionęły mu tym czosnkiem w twarz zapewne, to kompletnie nie wiedziałyśmy, która bierze jakie książki i gdzie się one w zasadzie znajdują. Bibliotekarz, podśmiewając się z nas co prawda dobrotliwie, bardzo się zaangażował w to, żeby nam wytłumaczyć, co i jak. Niewiele to jednak dało. Czara goryczy przelała się w momencie, w którym przelazłyśmy przez bramki, a bramki zaczęły piszczeć. Hah. Cud, miód, orzeszki. Po półgodzinie wróciłyśmy po zamówioną księgę i przyniosłyśmy mu czekoladkę, żeby zatrzeć po sobie nieprzyjemne wrażenie. Nieogarnięcie i czosnek, znaczy się.
Ale ostatnio było trza oddać księgi. Więc poszłyśmy tam znów, modląc się o to, by go nie spotkać. Otwieramy drzwi i... on! Jakżeby inaczej. Myślę sobie - przecież przyszłyśmy tylko oddać książki, niemożliwym jest znów się skompromitować przez tak krótką chwilę. Podchodzimy do lady. Mi oczywiście odbiło i szczerzenia zębów opanować nie mogłam. Bibliotekarz posłał mi pytające spojrzenie czarnych swych oczu, powiedziałam mu więc, że zalała mnie fala wspomnień. Jego zalała też, śmiał się, aż miło. Czyli jednak, jednak nas pamiętał. I znów wyszłyśmy na niewyedukowane, okazało się bowiem, że nie musiałyśmy włazić na górę, bo można książki wrzucać do specjalnej dziury na dole. Bosko. Błyskotliwa riposta (że wiemy oczywiście, ale chciałyśmy go zobaczyć i zapytać jak się miewa) przyszła nam do łbów oczywiście po czasie. Tak czy owak - nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie katuszy, jakie przeżywałam idąc tam dziś i upewniając się w tym, że ta "dziura" akurat nie działa i trzeba wejść na górę. Oczywiście, był nasz adonis. Był i pamiętał. Udawałam, że ja to nie ja, w czym kapelusz z nieodgiętym rondem (sprawdziłam przed wejściem) pewnie mi nie pomógł, przeciwnie, ale przynajmniej mogłam się schować.
Naprawdę, nie powinnam raczyć Hiva stwierdzeniem, jakoby on nie umiał żyć. Mi to wychodzi równie rewelacyjnie. Jako i Tobie, Noelle.

3 komentarze:

  1. Ja koooocham naszą bibliotekę, tamtą oczywiście i teraz zalała mnie taka właśnie z nią związana fala wspomnień. Takich przewspaniałych, że hej! Jak zima i śnieży, a my na czekoladzie ^^ Ach... A co do konkluzji na końcu... sama jesteś... bo zaprzeczyć nie sposób.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zapominajmy też o doznaniach estetycznych w piątki po wf-ie na Moczarach. Ech, nie. Lepiej nie rozgrzebujmy tych ran, wciąż są jeszcze zbyt świeże.
    No i wiesz - chyba Ty, tej. Nic nie powiemy Hivowi, to nas nie wyśmieje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń