Niech ten tydzień już minie. Generalnie to go w jakiś tam sposób (zapewne nieco masochistyczny) lubię, ale ile można. Za dużo rozmów na śliskie tematy, za dużo dziwnej muzyki, za dużo Twaina, za dużo wina. Szpital, dziwnie puste mieszkanie, gdy się już ściemnia, sprzątanie i smażenie ryby o 2 w nocy. I głupie pomysły. Bo może by jechać do Drezna na Scalę. I niepotrzebne spotkanie dziś. I prokrastynacja. (Ta, wiem - akurat). Miałam pisać pieprzoną magisterkę. A tymczasem siedzę sobie i wymyślam, co komu kupię na Gwiazdkę. Mam dwojaki stosunek do tego. Z jednej strony nie cierpię jak diabli robienia prezentów gwiazdkowych, a z drugiej, jak już mnie napadnie jakiś przegenialny pomysł, to bardzo bardzo chcę go zrealizować. Napadło mnie póki co kilka niezłych i jeden fenomenalnie genialny. Będę wspaniałym uszczęśliwiaczem! I w grudniu wszyscy będą biegać, a ja się będę śmiać, o.
I tak sobie siedzę i dumam nad sprzecznym na pozór tekstem tego kawałka. Już można słuchać, listopad jest. I pada. Ogólnie gnoja nie lubię, więc nie do końca dobrze mi się przez to ich słucha, no ale. Staram się zdystansować.
No i proszę, za 1,5 godziny trzeba jechać. A jeszcze trzeba napisać do bratanicy, co chce nasz mały poeta-botanik (to chyba zły pomysł, żebym mu kupowała w tym wieku 'Szmirę' Bukowskiego), trzeba pchlarza wyprowadzić, kawę wypić. Priorytety. Wezmę wolne we wtorek. Wtedy będę pisać to dziadostwo.
Bo ja się po prostu boję, że hyzia dostanę przez ten temat. To na mnie działa jak Tool, jaram się, ale też przerażam. Będzie super.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz