Słoneczna niedziela po zmianie czasu. Drugi raz w życiu udało mi się być przytomną w tej magicznej chwili, kiedy z 3 godziny staje się 2. Dziwne. Nie rozumiem kompletnie czemu tak się dzieje, ale jest to w pewien sposób fajne i magiczne właśnie.
Po nocy na podłodze i wczorajszych dzikich harcach jestem połamana cała. To już nie ten wiek na takie ekscesy.
Bo był koncert. Jak co roku tradycyjnie Trasa Pomarańczowa. Pierwszy koncert rodzinny, bo z moją bratanicą. Za to odczułam wyraźny brak moich towarzyszy dotychczasowych. Nie wiem, czy to sentyment czy jeszcze coś innego. Dobra, powiem to. Czasem myślę, że chciałabym, żeby było jak dawniej. Najczęściej myślę, że nie chcę za chiny ludowe, ale zdarza się, że myślę, że chcę. Jakoś mnie to rozpiernicza zawsze. Whatever.
W każdym razie - jesteśmy zadowolone. Bo poziom się nie obniża. I bo bardzo pozytywnie rozczarował mnie support. Zabawnie też było wypierdzielić się w kotle i przyjąć glana na twarz. O dziwo - to w ogóle nie boli. Ale drżałam przez chwilę o swe życie.
Zaliczyłyśmy też afterparty. Siedząc pod ścianą popijawszy sok i obserwując bawiący się ekhem tłum. Pogawędziłyśmy też z djem. Którego polubiłam jeszcze bardziej. Bo np. podchodzi dziewczę i pyta, czy może u niego za konsolą zostawić torebkę.
- no nie wiem, nie lubię torebek.
Ale wziął tę torebkę. Po jakimś czasie ona znów przyszła.
- i jak tam?
- nadal gorąco i śmierdzi.
Zaskarbił sobie moją sympatię, nie da się ukryć. I działa w wolontariacie! Ciekawe zestawienie.
No i ja nie wiem - wszędzie gdzie się nie ruszę, muszę spotykać jakichś wykolejeńców. Że w spelunie jest ich wysoki wskaźnik to wiadomo nie od dziś, ale ci najdziwniejsi zawsze ciągną do mnie. I ja się potem kretynami zamartwiam.
Rano słuchałyśmy audycji o tym, jak żyć. Nie rozwiało to ani jednej mojej wątpliwości. I nie wiem. Myślę sobie teraz o tym, że chcę się zaszyć w Bieszczadach. I słucham sobie ciekawej muzyki. I nie wiem co dalej dziś z sobą pocznę.
Spódnica mi deszczem pachnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz