Połykam książki, ale ostatnio i filmy. Nie wiem tylko, jak to się dzieje, że lekkie i zabawne filmy ze szczęśliwym zakończeniem pozostawiają mnie z głęboką depresją, a dramaty o kompletnych frikach przeciwnie. W trakcie się śmieję jak wariat, a po mam dobry nastrój i całkiem mi fajnie.
W każdym razie, wczoraj przyszedł czas na "Buffalo 66". Bo mi polecano. Okazało się świetne. Lubię Ricci i to, że nie była w tym filmie jakoś szczególnie chuda, przeciwnie. I Gallo też był świetny.
No i w ogóle, całkiem klawy film. On jest dupkiem i nieudacznikiem, wychodzi z pierdla, do którego dał się wpakować za kogoś, dzwoni do starych i wciska im od lat ten sam kit, że ma dobrą pracę gdzieś tam, dlatego nie przyjeżdża, ale dziś przyjedzie. Że z żoną. I jak ostatni psychopata porywa ją i każe jej udawać swoją żonę pod groźbą krwawego mordu. Ona patrzy na niego jak na idiotę i mówi okej okej weź się tak nie unoś. Obiad u teściów wygląda tak: http://www.youtube.com/watch?v=HhURkDAWOf4 .
I w ogóle po drodze dzieje się mnóstwo dziwnych rzeczy.
- !@#$%^&*()(*&^%$#@ and I don't fucking care about you and your fucking chocolate! Fuck you!
- Fuck you too!
- Fuck you! Damn it!
Hah. A mówi się, że filmy są takie nieżyciowe. Albo że tego typu psychole to tylko są w filmach. Naprawdę, fajna rzecz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz