Van Gogha,
Tak krótkiej,
Żarłocznej,
Poniżającej,
Lśniącej jak brzytwa i śmierć.
A nie wolno mi,
Nie wolno tobie,
Gdy kawa stygnie na pastelowym obrusie,
A słońce napręża naskórek jasnych owoców na drzewach morelowych,
Patrzeć na jej białe uda,
Rozpoczynać sławy kochanka,
Architekta świątyń z jej długich palców.
Ale ja wiem, zaczniesz bitwę,
Przymusisz za gardło szczęśliwy ślepy los,
Zapuścisz włosy do dna studni,
Poprowadzisz brawurowo auto nad Sekwanę,
Będziesz latarnią morską w noce jej dziwnej kobiecej zagłady.
Van,
Posadziłem słoneczniki pod jej oknem,
Ona ma drobniutki meszek na policzkach i nagrywa mój prymitywny śmiech.
Mógłbym zwariować,
Gdy tak bawi się przestrzenią
Nadając jej łagodny kształt Wenus.
Sprawia, że akty miłosne są modlitwami zawstydzonych.
Jestem aktorem w jej pijanym teatrze,
Śpiewam arie schodząc do piwnicy,
Iluminuję,
Daję jej najpiękniejsze jabłka z ukrytymi pocałunkami.
Czasem zapominam o wielkiej miłości Van Gogha,
A nie wolno mi,
Nie wolno tobie.
***
To nie jest w ogóle moja historia. Jestem na bardzo dalekim planie, jestem osobą trzecią i niemym świadkiem. Ale myślę, że wolno mi o tym napisać. Ze starych 'znajomych' mało kto tu zagląda, bo mało kto wie. A kto zagląda, ten i tak historię zna. A ja lubię historie, najbardziej kiedy są spisane.
Prolog.
Była Kotem albo Ptaszyną, dawniej Aktoreczką, dziś Strzygą. Znamy się 4 lata, kiedyś bardzo i bardzo blisko, teraz mniej, siłą rzeczy, choć wszystko to co było, wciąż nas mocno trzyma, mimo że działo się dużo rzeczy, które może nie powinny, a zbrakło tych przeciwnych.
Tak czy owak, nie to jest przedmiotem tej historii. Strzyga spotkała Vincenta. Spotkała go tu, w sieci. Oboje z jednego miasta, nigdy się nie spotkali. Choć tyle razy mieli. Nie znam początku ani środka, znam głównie koniec i kilka pobocznych faktów. Strzyga, sama i samotna i samotny i sam Vincent. Ten typ przecież zawsze tak ma, niezależnie od tego, ilu ludzi byłoby wokół, prawda? I czy muszę tłumaczyć wszystkim, że wirtualne znajomości bywają dużo bardziej znaczące niekiedy niż te namacalne? I tak tego nie zrobię, bo nawet mi się nie chce.
O czym była ich znajomość dokładnie nie wiem. O abstrakcjach. Filozofii, życiu, tym wszystkim. Vincent nie miał jeszcze 30stki. Był kucharzem. Przybranym ojcem nieswojego dziecka. Gościem z zaburzeniami, budzącymi się i zasypiającymi na przemian. Niegdyś jego upiory nigdy nie spały, by się od nich uwolnić, Vincent niejednokrotnie starał się uwolnić od siebie, na szczęście (?) bez skutku. Kończyło się tylko na odwiedzaniu martwego domu i martwych w nim ludzi. W rzeczywistości żywych bardziej niż wszyscy poza tymi murami, ale poza murami dla nich nie ma życia. Był moralistą i rozpustnikiem. Pił dużo wina i kochał wiele kobiet, choć nie była to miłość duchowa. Był szalonym malarzem, zimną odległą gwiazdą i genialnym poetą. Oczywiście przeklętym. Za pan brat z życiem i ze śmiercią. Z duszą na ramieniu. Pogodzony ze światem.
Choć to wszystko wcale nie było wesołe, czego łatwo można się domyślić.
Historia.
I mogło wszystko się zmienić i potoczyć zupełnie inaczej. Bo Strzyga wszystko to rozumiała i było to dla niej dobre i jej potrzebne. Dużo ją nauczył, ona jego zapewne też. Mieli się zobaczyć i ciągle coś stawało na drodze. Ja o tym słuchałam i słuchałam chętnie ale byłam sceptyczna. Bo przecież nie ma ludzi idealnych, prawda? A wychodziłoby na to, że on jest. Zjeździł pół świata i wysyłał jej zdjęcia stamtąd. I wiersze. I kazał wyfrunąć z klatki.
Wszystko to zakrawa na dobrze rokujący początek. Ale to nie był żaden początek, przeciwnie.
Po prostu, coś było nie do końca w porządku, więc zmuszono go żeby poszedł do lekarza. Badania, badania, badania. Były urodziny Noelle, kiedy miał dostać wyniki. Ja byłam z nią, nie wiem gdzie była Strzyga. Pamiętam, że to był cholernie udany dzień. A potem Noelle wróciła do domu, ja byłam na piwie z moim ówczesnym Druhem. Wracałam w kwietniową noc i jadłam jabłkowego cukierka. Było mi smutno, bo chyba ten dzień był zanadto udany i trudno było to znieść. Wtedy zadzwoniła Strzyga.
A potem Vincent wyjechał. Odzywał się raz po raz z różnych miejsc świata. Dużo o nim rozmawiałyśmy, obie miałyśmy do niego pretensje. Ona, bo czuła upływający czas i bardzo chciała tylko go zobaczyć, a on uparcie trwał przy swoim. Że nie i koniec. Tylko raz gdy był pijany przyznał, że po prostu za bardzo się boi, choć bardzo bardzo by chciał. A ja miałam pretensje, bo też tego nie rozumiałam i nie chciałam, żeby jej było źle. Bo my miałyśmy 10 lat mniej i gówno jeszcze wiedziałyśmy o życiu. Wydawało nam się, że nie ma rzeczy nieodwracalnych i ostatecznych, że trzeba wszystko do końca robić tak, jak gdyby nic się nie stało. A on już wiedział, że takie rzeczy są i nie można po prostu zjawić się i zniknąć. Kretyn, co za kretyn. A teraz wiemy, i ja to rozumiem, Strzyga pewnie też, choć jej trudniej, że to on miał rację. I aż trudno mi wyobrazić sobie, jak bardzo musiał się z tym miotać. A jednak został przy swoim. I dobrze.
Minął maj, czerwiec, lipiec. W sierpniu Strzyga wyjechała, bojąc się bardzo, że wszystko się skończy, kiedy ona będzie daleko. To było o tym czasie. Ona gdzieś na drugim końcu Polski, ja tutaj, w bezsensownej pracy. I on też tu. Niedziela, noc perseidów. Zwanych łzami świętego Wawrzyńca. Wawrzyniec, święty, męczennik, otoczony kultem, patron kucharzy i ubogich. To celowy zabieg?
W tę noc Vincent, a raczej jego duch, bo nie był już ciałem, przyszedł do swojej bratniej duszy, o której nie będę tutaj mówić, bo nie ma to dużego znaczenia dla tej strony historii. Przyszedł do niej i siedzieli bardzo długo, rozmawiali. Przed świtem wyszedł i ona wiedziała, że wyszedł ostatecznie. Rano poszła do jego mieszkania i zadbała o wszystko. Potem długo to odchorowywała. Sprawdziła się jednak jako przyjaciółka, sprawdziła się tak bardzo, jak tylko było można. Noc z niedzieli na poniedziałek.
W poniedziałek, w mojej bezsensownej pracy, zadzwoniła do mnie Strzyga. Powiedziała mi o wszystkim i nie pamiętam, co było dalej. Pamiętam, że późnym wieczorem chodziłam długo po dworze gapiąc się w gwiazdy i oczy miałam nieuleczalnie mokre. Choć wciąż jeszcze przecież byłam sceptyczna. Bolał mnie nie on sam, a ona i ta ironia losu, która dotknęła ją.
Kiedy wróciła, był już wrzesień. Spytała, czy pójdę z nią dokonać rytuału. Bo tylko ja znam historię, bo tylko ja wiem o wszystkim i wiem, co ona czuje i kto inny miałby. Więc poszłam oczywiście.
Siedziałyśmy w nocy nad Wartą, gdzieś w najciemniejszym miejscu rzeki. Miałyśmy wino truskawkowe, świeczki i muzykę. Tak jak on chciał, żeby było. I wtedy przestałam być sceptyczna. Zobaczyłam jego obrazy. I zobaczyłam jego samego, był piękny niczym młody Chrystus i wciąż czasem na niego patrzę. A przede wszystkim zobaczyłam, jak pisał. On cały zaklęty w swoich literach, wszystko jedno czy to był zwykły kawałek prozy o winie, czy były to jego wiersze. I wtedy przestała mnie boleć Strzyga, a zaczął boleć mnie on. Bo to jest najzwyczajniej w świecie nie w porządku, żeby to się tak potoczyło. Że tylu ludzi, zwykłych, nudnych, do bólu przeciętnych, niczym się nie odznaczających, że oni są i jest im dobrze. A Vincent, genialny cichy i nieodkryty artysta... Zabolało mnie to do granic tej nocy nadwarciańskiej i boli do dziś, choć wiem, że nie słusznie i że źle robię, że w ogóle się w tym grzebię.
Epilog.
Minął rok. Wczoraj była noc perseidów. Strzyga spytała, czy jak przed rokiem idziemy nad Wartę. Oczywiście poszłyśmy, tylko most inny i siedziałyśmy znacznie wyżej, bo na nim, a nie pod nim. Trochę jakbyśmy miały 16 lat, termos z herbatą, kanapki, wygodne ubrania. I piwo czekoladowe. A przed rokiem truskawkowe wino. No bo Vincent zawsze mówił, żeby próbować nowych smaków. Było dość.. wesoło? Na luzie, po prostu. Siedziałyśmy najpierw nad stawem, potem na murze przy torach kolejowych. Bo most na Dębinie to stary most kolejowy. Mury są z obu stron, na początku (zagrodzony) i na końcu (niezagrodzony, żeby tam wejść, trzeba przejść przez tory i generalnie nie wolno tego robić). Że pierwszy zajęty był przez bandę dresów, to poszłyśmy na drugi. Miałyśmy kadzidło na komary i miałyśmy też świece, światło było nam przecież potrzebne. Różne dźwięki były z nami. Był z nami "Smutek" Lewisa i były oczywiście wiersze Vincenta. Roboczo wydane w jednym hmm.. tomiku. Ogromna szkoda, że tomik to bez dedykacji od autora.
Siedziałyśmy na murze i rozmawiałyśmy o naprawdę różnych rzeczach. O znajomych, o zachodzących zmianach, o różnych perspektywach. Nie było smutno i podniośle, jak przed rokiem. I mój fragment Lewisa był właśnie o tym. Tak o, przypadkiem. Widziałam tylko albo aż jedną spadającą gwiazdę. W stronę Poznania jechało kilka pociągów. Niemalże że na wyciągnięcie ręki. Byłyśmy pewne, że będą trąbić, za każdym razem zatykałyśmy uszy oczekując, ale nic takiego się nie działo.
Wieczór już prawie wybrzmiał, kiedy Strzyga zaczęła czytać te wiersze. Czytała ostatni, kiedy nadjechał pociąg, jeden jedyny nie do ale z Poznania. Przerwał jej lekturę. I jeden jedyny, który zatrąbił. Dokończyła, kiedy przejechał: czekając na lepszy świat.
I wróciłyśmy. Rozeszłyśmy się każda w swoją stronę. Była już noc, łaziłam z psem długo, bo tak bardzo nie chciało mi się spać i tak bardzo mnie to wszystko bolało. Bez sensu, bo mnie to przecież nie dotyczy, nie dotknęło ani trochę, może delikatnie tylko drasnęło. Chciałam się rozbeczeć, ale tylko mną wstrząsało co jakiś czas i nic z tego nie wyszło. W oknie siedział jakiś mężczyzna i palił papierosa. Bacznie mi się przyglądał. Tak bardzo chciałam z nim porozmawiać, że w końcu w ogóle się nie odezwałam. Nie zdjęłam nawet słuchawek, nie dając mu tym samym szansy odezwania się do mnie. I 'High hopes'. Te sierpniowe noce, zawsze takie same, tak samo słodko samotne i to przecież dobrze. Chciałam nawet kogoś spotkać. Chciałam i nie chciałam jednocześnie. Postałam chwilę pod oknem Królewny. A później pod Hiva. Jak kiedyś. Ale kiedyś już dawno rozmyło się w przeszłości.
Wróciłam w nocy, a potem wcześnie wstałam i pracowałam właściwie dzień cały. Ale ciągle myślę o tych wierszach. Muszę je wszystkie przeczytać, zapamiętać. Wiersze Vincenta. Którego nigdy nie znałam, który może nawet nigdy o mnie nie słyszał. Jakiegoś obcego człowieka, który jednak stał się pewną legendą.
***
Vincent jest legendą nie tylko dlatego, że jego życie wyglądało właśnie w ten sposób. Że dużo przeszedł, wiele przecierpiał, był pełen wysublimowanego apetytu na życie. Vincent jest nieśmiertelny.
Bo kiedy zyskał ten apetyt i po latach miotania się odnalazł w sobie spokój i miłość do świata, a później jeszcze szansę na coś jeszcze, wokół niego zaczęła roztaczać się lepka, słodko pachnąca aura.
Wyniki były złe. Były po prostu beznadziejne. Ostateczne. Vincent miał guza, jak się okazało - nieoperacyjnego. Nigdy nie spotkał się ze Strzygą, bo to byłaby eskalacja, a on wiedział, że nie będzie dane mu zapłonąć, bo już gaśnie. Spakował się i jeździł po świecie. Smakował i używał do dna. Nie wiadomo czy spokojnie, delektując się, czy rozpaczliwie, potęgując rozkosz.
Ale było go z każdym dniem coraz mniej. Zniknęły włosy. A nieodzownym atrybutem stały się ampułki z morfiną. Na wpół martwy, lecz może żywy bardziej niż kiedykolwiek, wrócił. Lato królowało w pełni. Wybrał sobie noc perseidów. Na postawienie kropki, rozegranie ostateczności po swojemu, zyskując tym samym namiastkę kontroli, nie tracąc autonomii, wolność hołubiąc do końca. Jego bratnia dusza widziała go jako ostatnia. I wiedziała. Nic nie zrobiła, lecz co miała zrobić i po co? Stało się najlepiej jak mogło.
Została historia. Kilka obrazów, trochę zdjęć i kawał genialnej poezji. Strzyga ma coś jeszcze, ale to nienamacalne, odległe i.. przede wszystkim już nie moje.
Siedziałyśmy w nocy nad Wartą, gdzieś w najciemniejszym miejscu rzeki. Miałyśmy wino truskawkowe, świeczki i muzykę. Tak jak on chciał, żeby było. I wtedy przestałam być sceptyczna. Zobaczyłam jego obrazy. I zobaczyłam jego samego, był piękny niczym młody Chrystus i wciąż czasem na niego patrzę. A przede wszystkim zobaczyłam, jak pisał. On cały zaklęty w swoich literach, wszystko jedno czy to był zwykły kawałek prozy o winie, czy były to jego wiersze. I wtedy przestała mnie boleć Strzyga, a zaczął boleć mnie on. Bo to jest najzwyczajniej w świecie nie w porządku, żeby to się tak potoczyło. Że tylu ludzi, zwykłych, nudnych, do bólu przeciętnych, niczym się nie odznaczających, że oni są i jest im dobrze. A Vincent, genialny cichy i nieodkryty artysta... Zabolało mnie to do granic tej nocy nadwarciańskiej i boli do dziś, choć wiem, że nie słusznie i że źle robię, że w ogóle się w tym grzebię.
Epilog.
Minął rok. Wczoraj była noc perseidów. Strzyga spytała, czy jak przed rokiem idziemy nad Wartę. Oczywiście poszłyśmy, tylko most inny i siedziałyśmy znacznie wyżej, bo na nim, a nie pod nim. Trochę jakbyśmy miały 16 lat, termos z herbatą, kanapki, wygodne ubrania. I piwo czekoladowe. A przed rokiem truskawkowe wino. No bo Vincent zawsze mówił, żeby próbować nowych smaków. Było dość.. wesoło? Na luzie, po prostu. Siedziałyśmy najpierw nad stawem, potem na murze przy torach kolejowych. Bo most na Dębinie to stary most kolejowy. Mury są z obu stron, na początku (zagrodzony) i na końcu (niezagrodzony, żeby tam wejść, trzeba przejść przez tory i generalnie nie wolno tego robić). Że pierwszy zajęty był przez bandę dresów, to poszłyśmy na drugi. Miałyśmy kadzidło na komary i miałyśmy też świece, światło było nam przecież potrzebne. Różne dźwięki były z nami. Był z nami "Smutek" Lewisa i były oczywiście wiersze Vincenta. Roboczo wydane w jednym hmm.. tomiku. Ogromna szkoda, że tomik to bez dedykacji od autora.
Siedziałyśmy na murze i rozmawiałyśmy o naprawdę różnych rzeczach. O znajomych, o zachodzących zmianach, o różnych perspektywach. Nie było smutno i podniośle, jak przed rokiem. I mój fragment Lewisa był właśnie o tym. Tak o, przypadkiem. Widziałam tylko albo aż jedną spadającą gwiazdę. W stronę Poznania jechało kilka pociągów. Niemalże że na wyciągnięcie ręki. Byłyśmy pewne, że będą trąbić, za każdym razem zatykałyśmy uszy oczekując, ale nic takiego się nie działo.
Wieczór już prawie wybrzmiał, kiedy Strzyga zaczęła czytać te wiersze. Czytała ostatni, kiedy nadjechał pociąg, jeden jedyny nie do ale z Poznania. Przerwał jej lekturę. I jeden jedyny, który zatrąbił. Dokończyła, kiedy przejechał: czekając na lepszy świat.
I wróciłyśmy. Rozeszłyśmy się każda w swoją stronę. Była już noc, łaziłam z psem długo, bo tak bardzo nie chciało mi się spać i tak bardzo mnie to wszystko bolało. Bez sensu, bo mnie to przecież nie dotyczy, nie dotknęło ani trochę, może delikatnie tylko drasnęło. Chciałam się rozbeczeć, ale tylko mną wstrząsało co jakiś czas i nic z tego nie wyszło. W oknie siedział jakiś mężczyzna i palił papierosa. Bacznie mi się przyglądał. Tak bardzo chciałam z nim porozmawiać, że w końcu w ogóle się nie odezwałam. Nie zdjęłam nawet słuchawek, nie dając mu tym samym szansy odezwania się do mnie. I 'High hopes'. Te sierpniowe noce, zawsze takie same, tak samo słodko samotne i to przecież dobrze. Chciałam nawet kogoś spotkać. Chciałam i nie chciałam jednocześnie. Postałam chwilę pod oknem Królewny. A później pod Hiva. Jak kiedyś. Ale kiedyś już dawno rozmyło się w przeszłości.
Wróciłam w nocy, a potem wcześnie wstałam i pracowałam właściwie dzień cały. Ale ciągle myślę o tych wierszach. Muszę je wszystkie przeczytać, zapamiętać. Wiersze Vincenta. Którego nigdy nie znałam, który może nawet nigdy o mnie nie słyszał. Jakiegoś obcego człowieka, który jednak stał się pewną legendą.
***
Vincent jest legendą nie tylko dlatego, że jego życie wyglądało właśnie w ten sposób. Że dużo przeszedł, wiele przecierpiał, był pełen wysublimowanego apetytu na życie. Vincent jest nieśmiertelny.
Bo kiedy zyskał ten apetyt i po latach miotania się odnalazł w sobie spokój i miłość do świata, a później jeszcze szansę na coś jeszcze, wokół niego zaczęła roztaczać się lepka, słodko pachnąca aura.
Wyniki były złe. Były po prostu beznadziejne. Ostateczne. Vincent miał guza, jak się okazało - nieoperacyjnego. Nigdy nie spotkał się ze Strzygą, bo to byłaby eskalacja, a on wiedział, że nie będzie dane mu zapłonąć, bo już gaśnie. Spakował się i jeździł po świecie. Smakował i używał do dna. Nie wiadomo czy spokojnie, delektując się, czy rozpaczliwie, potęgując rozkosz.
Ale było go z każdym dniem coraz mniej. Zniknęły włosy. A nieodzownym atrybutem stały się ampułki z morfiną. Na wpół martwy, lecz może żywy bardziej niż kiedykolwiek, wrócił. Lato królowało w pełni. Wybrał sobie noc perseidów. Na postawienie kropki, rozegranie ostateczności po swojemu, zyskując tym samym namiastkę kontroli, nie tracąc autonomii, wolność hołubiąc do końca. Jego bratnia dusza widziała go jako ostatnia. I wiedziała. Nic nie zrobiła, lecz co miała zrobić i po co? Stało się najlepiej jak mogło.
Została historia. Kilka obrazów, trochę zdjęć i kawał genialnej poezji. Strzyga ma coś jeszcze, ale to nienamacalne, odległe i.. przede wszystkim już nie moje.
Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz