Nie wiem, czy śmiać się czy płakać nad moją przygodą ostatnią. Chyba jednak śmiać, ale trochę szyderczo. Byłam w Łebie. Łeba nie jest fajnym nadmorskim miastem. Jest tłok niemożebny, nie idzie normalnie przejść ulicą. I ciągle wieje, naprawdę, non stop. I nawet jak jest 30 stopni to przez ten wiatr się marznie. To małe miasteczko, 14km2, 4 tys. miejscowych. Ale i tak dla mnie za duże, przynajmniej w sezonie. Wolę maleńkie Łazy, z niecałą setką tubylców, pustki rano, pustki wieczorem i można iść wszędzie normalnym tempem.
Byłam w Łebie właściwie jednocześnie w pracy i na wakacjach. Tzn. oficjalnie w pracy, bo jednak się tam natyrałam tych parę dni. Ale i na wakacjach, bo pół dnia wolne i wszystko refundowane. Nie mogę narzekać. Tzn. nie powinnam. Bo i tak trochę będę. Prócz wiatru, tłumu i eskalacji tandety mogę ponarzekać na moje nieprzystosowanie. Bo ludzie z pracy i z przyczepy. Taka klika, rodzinny interes, nowobogaccy, 3 samochody i bus i interes, gdzie utarg dzienny to średnio 5 tysięcy i w ogóle ulala. I ja mogę udawać, mogę ubierać wykrochmalone koszule i wymieniać klientom zalety towaru no i w ogóle zgrywać profesjonalistę i zagadywać ich wieczorami podczas kolacji, ale i tak to nigdy nie będzie moja bajka i nie chcę żeby była. Najfajniej było, jak oni rano wychodzili i zostawałam sama. I jak wiało jak cholera i ciemno już było i tylko morze i ja. W glanach wtedy.
Teoretycznie mogłabym tam pewnie jeszcze posiedzieć, jakbym się uparła. Ale nie zależy mi, co poradzę. Jestem dobrą aktorką, ale naprawdę, nie chce mi się no. Tak normalnie to mogę, ale nie jak ja siedzę tam z nimi całymi dobami i z nimi śpię. No jakieś to nie moje. Jak szef dzwoni i tryska optymizmem przez telefon, jak dzieciaki napieprzają całymi dniami w cymbergaja i nie bardzo wiedzą czy mają mówić mi na ty czy na pani, jak wszyscy przeżywają co się sprzedało, a co trzeba sprzedać jutro no i w ogóle, jak się wszyscy znają od kołyski i są taaaacy ze sobą związani i prowadzą sobie swoje ustabilizowane życia, spokojne, dyktowane pracą i dziećmi i gromadzeniem dóbr materialnych.
W ostatni wieczór czyszcząc gabloty podsłuchiwałam rozmowę dwóch długowłosych gówniarzy, na temat literatury i medytacji. Wreszcie coś normalnego.
W gruncie rzeczy było naprawdę ok, naprawdę. Mówię - nie powinnam narzekać, nie mam na co, jedynie na siebie, co też zresztą chyba robię. Czy uciekłam? W pewnym sensie. Śmiać mi się chce, bo to jak deja vu, z tym że za pierwszym razem to nie były moje doświadczenia, a teraz już są. Przy okazji muszę stwierdzić, że niektórych stron, np. pewnych blogów, nie powinno się przeglądać w kafejce. To grozi salwami śmiechu i krzywymi spojrzeniami otoczenia. Ach, niektórzy mają przegwizdane, nie ma się co oszukiwać. Niektórzy, i ja też.
Wracało się za to zacnie. Pociąg ruszał o zachodzie, jechał caluśką noc i tam właśnie spotkałam gówniarzy od medytacji. Wracali całą bandą z wakacji, rozmawiali wciąż o filmach, książkach, słuchali głośno Queenu, Floydów i Rethotów, a przy okazji im odwalało zdrowo, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Przyszli potem do mojego przedziału, żeby się zaprzyjaźnić, grali na harmonijce i było wreszcie normalnie.
Tak, dobrze się wracało. Tylko nie wiem czemu im bliżej domu, tym jakoś ciężej. Powroty są kiepskie, tak po prostu. Może, Linoskoczku, z tego powodu nie wracasz, bo za dobrze wiesz, jak powroty są trudne, zwłaszcza te z pustymi rękami.
Muszę w Bieszczady, tam nie ma tłoku, słońca i wiatru.
Plusy oczywiście są we wszystkim, jakżeby inaczej. Zdążyłam na jutrzejszy kolejny pogrzeb. Nic w tym fajnego, ale wolę być. I zdążyłam na listę. Mam piwo i kanapki. Ech rety, jakże to wszystko absurdalne i idiotyczne. Nic tylko boki zrywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz