piątek, 12 lipca 2013
Anestetyka.
Z kim przystajesz, takim się stajesz. Tak mówią. Niedawno wysłuchiwałam Lil, która opowiadała mi, jak to nic nie czuje i jak jej z tym dziwnie i niefajnie. Pogadałyśmy o tym no i nie wiemy. Może po prostu wypiera. Może to odruch obronny psychiki. A może naturalna kolej rzeczy po tym, jak się niegdyś czuło za dużo. Lil widzi wszystko wokół niej, bardzo emocjonalnie mi o tym opowiada, można by pomyśleć, że niesamowicie to przeżywa, ale ona tak naprawdę przeżywa, że nie przeżywa. A nawet ma wyrzuty sumienia. I to już dawno nie jest jakieś szczeniackie nakręcanie się. Obie już z tego jakiś czas temu wyrosłyśmy. Przyzwyczajenie się do rozpaczy jest gorsze niż sama rozpacz.
Piszę o tym, bo sama okazuję się podobnie zblazowana. I też jest mi z tym dziwnie. Ale nie niefajnie, nijak po prostu. Nie mam też wyrzutów sumienia.
Już nawet nie boję się dentysty. Co więcej - dobrze się złożyło. Spotkałam po wielu miesiącach Skrzypka spod Kaponiery, oboje się ucieszyliśmy i na jutro jesteśmy umówieni na wymianę upominków. Skrzypek wciąż jeszcze nie doszedł do siebie, przeżywa tragedię sprzed pół roku. I nie jest zblazowany. Stałam dziś pod Kaponierą i słuchałam go, jak zwykle budząc większe zainteresowanie niż on sam i jego muzyka. Bo nie wiem, to widocznie takie dziwne, że ktoś stoi i słucha.
- Grałby pan weselej. Życie i tak jest już wystarczająco smutne.
- Niech pani idzie na drzewo.
No i za wesołe kawałki nie płacą.
Lipiec okazuje się miesiącem dość nietypowym, w ciągu tygodnia odbędą się 2 pogrzeby. O ile przy pierwszym nikt nie był zdziwiony, wszyscy byli pogodzeni, choć smutni, o tyle tym razem wszyscy są w szoku. Płaczą do słuchawki i w ogóle. Bo nikt się nie spodziewał, bo tak nagle. Ja wczoraj pół dnia opętańczo się chichrałam. Zawsze tak reaguję na jakieś zaskakujące sytuacje. Dopiero na drugi dzień do mnie dociera i wtedy już wcale nie jest mi do śmiechu. Ale dziś jest właśnie ów drugi dzień i.. nic. Spotkałam Skrzypka, byłam u dentysty, fajnie pada deszcz. Tyle. A przecież się znałyśmy, przecież dobrze. Przecież jeszcze niedawno rozmawiałyśmy, piłyśmy razem herbatę. W dzieciństwie spędzałam tam wakacje i zawsze to lubiłam. I nic.
Swoją drogą to jest jakieś dziwne. Żeby w ciągu tygodnia zmarły dwie osoby z tego samego domu. To byłoby normalne, gdyby np. była jakaś epidemia. Dżuma albo co. A przecież dżumy nie ma. A może jest?
"Dżuma" to absolutne arcydzieło. Chętnie bym przeczytała, teraz. Hmm.. To że nie rwę włosów z głowy, że się nie smucę, nie rozpaczam - tzn., że coś ze mną jest nie tak? A czy brak smutku to już radość? Zawsze lubiłam nietypowe sytuacje. Nie znaczy, że tą lubię, ale ona mnie prawie nie dotyczy, to nie mój świat. Zawsze też bałam się, że jestem jak Cottard. Podczas gdy chciałabym... chcę (?) być jak Tarrou.
Wszystko liczy się dla mnie o tyle, o ile stanowi moje przeżycie. Ja jestem w centrum, nadaję wszystkiemu, absolutnie wszystkiemu znaczenie, wszystko usensowniam lub pozbawiam sensu. Nie ma nic zewnętrznego i obiektywnego. Otoczenie może czegoś ode mnie oczekiwać, może próbować wymuszać, ale ja mogę jedynie udawać i nikt nie zmusi mnie do zmiany uczuć i emocji. Egoizm. No bo wszyscy jesteśmy egoistami i zdrowiej dla siebie i dla świata będzie się w tej kwestii nie oszukiwać. Każdy tak ma czy ja naprawdę reprezentuję skrajny egocentryzm? Przecież lubię się przydawać, lubię pomagać, nikomu z premedytacją nie chcę szkodzić. Więcej chyba ze mnie pożytku niż szkody (choć nie do końca mnie to oceniać). Co jeśli wszystko to i tak jest przede wszystkim dla mnie?
Dżuma, dżuma..
Człowiek nie potrafi ani cierpieć, ani być długo szczęśliwym. Nie jest więc zdolny do niczego, co się liczy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz