Godzin minęło 12, a ja rozgrzebuję nadal. Nie jakoś bardzo ani boleśnie, ale troszeczkę jednak tak.
Ostatnio nie pamiętam prawie żadnych swoich snów, a jak już jakiegoś uda mi się nie zapomnieć, to zawsze jest jakiś dziwny albo właśnie do rozgrzebywania. Na przestrzeni tygodni ostatnich już się takie działy, ale ten dzisiejszy jednak przebił wszystko. Niby nic takiego, ale..
Motyw taki jak zawsze. Mieszkanie, powrót, zaskoczenie i zblazowanie zarazem. Dziś był w czarnej koszuli i młodo wyglądał, choć zmęczony był okrutnie. I ja się zbieram zawsze, żeby jakoś tak.. jakoś go przywitać, mocno. Ale zawsze jak już ręce wyciągam, to sen się urywa. Budzę się, znaczy się. Z takim jakimś przykrym niedosytem. A dziś się obudziłam z niedosytem przykrym tym bardziej, bo dziś się udało, sen się nie urwał, zdołałam go uściskać, a on mnie. Mocno, po tak długim długim czasie.
I co? Jeden z moich znajomych zwykł mawiać, że snów nie cierpi. Bo jak są złe, to źle, bo są złe. A jak dobre, to też źle, bo to tylko sny. Zaczynam się skłaniać ku temu. Choć z drugiej strony dobrze się zobaczyć choć we śnie. Ziści się w końcu?
prawda. z tymi snami. jak ja nie znoszę swoich szczęśliwych snów.
OdpowiedzUsuńza marzeniami też nie przepadam.